5 powodów, by lepiej nie zabierać dziewczyny na "Deadpoola"
To jednocześnie 5 powodów, dla których warto.
Żyjemy w nieciekawych czasach. Inaczej nie mogę nazwać rzeczywistości, w której każdy kolejny film akcji przygotowywany jest w taki sposób, żeby mogły się na niego wybrać dzieci dwunastoletnie. Dzieci, którym wydaje się, że rozstrzelanie kilkudziesięciu osób w jednej tylko scenie możliwe jest bez przelania jednej kropli krwi. Po co więc w ogóle strzelać, skoro przeciwnik nie krwawi? Po co robić spektakularną samochodową kraksę, w której brak nie tylko ofiar, ale też rannych?
W tym zalewie infantylnych, głupich i z roku na rok coraz nudniejszych produkcji, z których większość oparta jest na bardziej (rzadziej) lub mniej (częściej) nieznanych szerzej komiksach, tylko czasem trafiają się prawdziwe perełki. Jedną z nich był zeszłoroczny "Kingsman: Tajne służby". Drugą, już niekomiksową (chociaż z komiksem związaną), "Mad Max: Na drodze gniewu". Trzecią zaś jest szturmem podbijający ekrany "Deadpool". Film, którego wcale miało nie być.
Trochę się studiu 20th Century Fox nie dziwię - to, co zobaczyłem w kinie zdecydowanie odbiega od standardów, do których przyzwyczaiło nas kino superbohaterskie. Sam główny bohater jest raczej antybohaterem i, co tu dużo mówić, jest też z tego dumny. I na każdym kroku stara się to pokazać, ku uciesze zgromadzonych w kinowej sali widzów. A przynajmniej męskiej ich części. Na "Deadpoolu" kobiety mogą się oczywiście bawić, ale charakterem muszą dorównywać raczej bohaterce, będącej obiektem jego westchnień. Albo, operując nomenklaturą nieco bardziej przystającą tej wulgarnej i krwawej produkcji, wzwodów.
Wracając jednak do meritum tego wpisu, dlaczego lepiej nie zabierać dziewczyny na najnowszy film z Ryanem Reynoldsem, pomimo faktu, że gra w nim Ryan Reynolds? Jak się za chwilę przekonacie, powody ku temu są jednocześnie najlepszą rekomendacją do jak najszybszego wybrania się na "Deadpoola".
Ryan
Jest brzydki. Tak brzydki, że w czasie seansu wielokrotnie będziemy słyszeć obrazowe porównania jego twarzy, do najróżniejszych przedmiotów. I części ciała. "Zębata moszna" to jedno z bardziej łagodnych i równie zabawnych. Reynolds kpi ze swojego wizerunku, tytułu najseksowniejszego żyjącego mężczyzny (otrzymał go od magazynu People w 2010 roku) oraz umiejętności aktorskich. Zdecydowanie nie jest tu obiektem westchnień, ale jednocześnie jest siłą napędową tego filmu. Jest całkowicie oddany roli Deadpoola, co zresztą było widać w materiałach reklamowych promujących ekranizację. Sam fakt, że po 12 latach produkcyjnego piekła wreszcie udało się wprowadzić ją na ekrany, jest w 99 procentach jego zasługą.
Ukłony
Prawdopodobnie nie wystarczy pięciu seansów, by wyłapać wszystkie nawiązania przygotowane przez twórców. Tu każda scena jest albo hołdem, albo parodią, albo wbiciem szpili. Najdłuższy zabieg akupunktury przeżywa tu samo studio 20th Century Fox, które w co drugiej scenie jest wyszydzane przez głównego bohatera (świadomego, że występuje w filmie superbohaterskim, co rusz wyłamującego tzw. "czwartą ścianę"). Fox obrywa za wspomniany, tu ponownie dostosowuję słownictwo do poziomu żartów w filmie, pierdolnik produkcyjny, ścinanie budżetu (w ostatniej chwili twórcom zabrano 7 milionów dolarów, przez co kilka naprawdę mocnych scenariuszowo scen wyleciało z produkcji) i oszczędzanie na bohaterach (jedna z najcięższych armat wymierzona jest w szkołę profesora Xaviera i listy obecności uczniów do niej uczęszczających). Kiedy zaś nie masakruje studia, które powołało go do życia, Deadpool dwoi się i troi, by oddać hołd niezliczonej rzeszy filmów, komiksów, piosenek, a nawet reklam. Fani wyszukiwania smaczków będą wniebowzięci. Ich partnerki zdecydowanie mniej, co rzuca się w oczy podczas seansu.
Humor
Najmocniejsza strona filmu, wielu widzom wyda się najsłabsza. Ciężki niczym spadające podczas II wojny światowej na polskie miasta niemieckie bomby, niestroniący od skatologii, gwałtu, masturbacji, a zahaczający w niektórych momentach nawet o pedofilię dowcip spowodował, że wychodzące z kina pary zdawały się być podzielone niczym IV Rzeczpospolita. Uśmiechnięci od ucha do ucha panowie i mocno zniesmaczone panie. W pamięci zapisała mi się scenka rozgrywająca się jeszcze w kinie, gdy zachwycony "Deadpoolem" facet chciał poczekać do zakończenia napisów końcowych na tradycyjny dodatkowy fragment (a jest taki), zaś jego oblubienica, która wybrała się z nim na walentynkową produkcję, niemal siłą wyciągała go z kinowej sali. Prawdopodobnie zapraszający tłumaczyć się musiał równie gęsto, co filmowy antybohater wybrance swojego serca. Krótko mówiąc, humor jest to wymagający. Ale dla niewymagających.
Posoka
W pierwszym akapicie tej niby-recenzji ubolewałem nad odczarowywaniem rzeczywistości. Ostatnie lata życia pod jarzmem kategorii wiekowej PG-13 ("za zgodą rodziców od 13 roku życia") sprawiły, że to co wyczynia nad ekranie główny bohater zdaje się być przemocą po stokroć przerysowaną. Tymczasem, pomimo efektownych sposobów zadawania bólu i uśmiercania przeciwników, "Deadpool" w pokazywaniu skutków "nieprzyjemnego traktowania" dorównuje wręcz filmom dokumentalnym. Albo produkcjom sygnowanych logiem ISIS. Strzał w głowę skutkuje rozrzuceniem mózgu i kawałków czaszki w kierunku zgodnym z trajektorią lotu pocisku. Uderzenie z dużą prędkością o ścianę powoduje zmiażdżenie najmniejszej nawet kostki w ciele. Wbicie katany w korpus, w przeciwieństwie np. do nabijania na szaszłyk, z którego słynie Wolverine (tu i ówdzie przywoływany), prowadzi do jego rozpłatania. Przykłady można mnożyć. Można też je podsumować czterema wyrazami: Deadpool to krwawa orgia. I właśnie tym wygrywa z każdym innym filmem superbohaterskim. Może z wyjątkiem "Strażników".
Miłość
"Deadpool" to w gruncie rzeczy film o miłości. Ale nie takiej, jak moglibyście się spodziewać - do czego zresztą nawiązuje tytułowy bohater wielokrotnie zwracając się do widzów podczas seansu. Miłość tutaj nabiera zupełnie zaskakującego oblicza (nie piszę tu tylko o charakteryzacji Reynoldsa). Jest to uczucie brudne, gwałtowne, momentami mocno wyuzdane, z jednej strony niezwykle fizyczne (i jakże pornograficznie wręcz nakręcone!), a z drugiej przełamujące wszystkie bariery. I filmowe tabu. W końcu jak często możemy oglądać na ekranie tak piękną aktorkę, która na potrzeby jednej sceny zakłada... A nie będę wam psuł niespodzianki. Powiem tylko, że to moment graniczny. Miejsce odsiewu widzów przygotowanych na wszystko, od tych, którzy nie spodziewają się nawet hiszpańskiej inkwizycji.
Powiem jedno. Spodziewajcie się. Wszystkiego.