Ilekroć zwiedzam zabytkowe miejsca w polskich miastach staję przed ogromnym dylematem – zapłacić za bilet wstępu do muzeum, czy zrobić sobie zdjęcie przed nim, a rodzinie powiedzieć, że byłem też w środku robiąc z siebie przykładnego snoba. Zawsze podejmuję jednak decyzję o wysupłaniu tych kilkunastu złotych i niemal zawsze (90% przypadków) żałuję później swojej decyzji. Tak było też dzisiejszego dnia. I obiecałem samemu sobie, że moja noga już nigdy nie postanie w takim przybytku – chyba, że będą mnie tam zaganiali hukiem armat albo… zachęcali darmowym wstępem.
Co stało się dzisiaj? Zapragnąłem udać się do Domu Kopernika na ulicy jego imienia w Toruniu. Po wejściu, okazało się, że trzeba zapłacić 10zł za bilet normalny (dość wygórowana kwota, trzeba przyznać – na niektóre zamki można wejść za mniejszą opłatą) i nie można płacić kartą (centrum miasta!). Wycofawszy się więc do bankomatu (co zajęło mi około 15 minut) wybrałem pieniądze i z drżeniem rąk zakupiłem bilet. I to był błąd – bo w zasadzie wszystko co było do obejrzenia w muzeum… zobaczyłem już z głównego holu. Poważnie. Zapłaciłem 10zł za to, że mogłem wejść na piętro, na którym nie było niczego! Nawet pracownia nazywała się „pracownią naukowca” a nie „pracownią Kopernika”. A w samym muzeum (którego zwiedzanie zajęło mi w porywie około 10 minut) znalazłem więcej informacji na temat Heweliusza (z Gdańska), a nie najważniejszego obywatela Torunia.
Co lepsze – Dom Kopernika na tak małej powierzchni do zwiedzania zatrudnia tak dużą ilość bileterek/strażniczek/obsługi, że ciężko jest się po nim poruszać. A gdy tylko wyciągnąłem aparat by cyknąć jakieś zdjęcie (na dowód tego, że jednak wszedłem do środka) niemal rzuciły się na mnie, bo przypadkiem mi się flesz włączył (naprawdę, nie planowałem robić zdjęć z lampą). Kobiety z obsługi muszą się bardzo nudzić, bo patrzą na wszystko co robi każdy zwiedzający zza jego pleców – zupełnie, jakby w Domu Kopernika leżały luzem złote monety i drogocenne woluminy.
Niestety – tak jest niemal w każdym polskim muzeum. Opłaty są astronomiczne, obsługa nieprzyjemna, a rzeczy do obejrzenia nie ma prawie w ogóle. Naprawdę, zwiedziłem ich w życiu już kilkadziesiąt, a warte uwagi eksponaty widziałem jedynie w Łańcucie. Ileż to pieniędzy wydałem, na oglądanie gołych ścian. Ileż to krwi sobie napsułem, zarzucając sobie trwonienie gotówki. A mając w pamięci wygląd muzeów londyńskich (i, co ciekawe, zerowego kosztu wstępu) moja frustracja jest jeszcze większa.
W 17 województwie (jak to pieszczotliwie niektórzy określają stolicę Wielkiej Brytanii) wstęp na ogromne, po brzegi wyładowane eksponatami ekspozycje jest zupełnie darmowy. Co więcej, nikt nikogo nie ściga za to, że pragnie uwiecznić to co widział na kilku fotografiach. A najciekawsze ze wszystkiego jest to, że wiele rzeczy można wręcz dotknąć, wziąć do ręki – poczuć historię na własnej skórze. I nikt nie robi z tego afery. A w Polsce nawet sypiąca się drewniana chata jest strzeżona niczym Fort Knox.
I jak tu się dziwić dzieciom i młodzieży z nadwiślańskich szkól, że tak nie lubią chodzić na przymusowe wycieczki po tak nieatrakcyjnych miejscach. Skoro nawet miłośnik historii ma po prostu serdecznie dość bycia naciąganym na każdym kroku. Polskie muzea są do dupy.
