Przed chwilą przeczytałem wiadomość na film.wp.pl, która już w tytule określiła brak nagrody w Wenecji dla Romana Polańskiego porażką. Ale dlaczego niby miałaby być to porażka, skoro film nie był do niczego nominowany? Dlaczego w naszym kraju brak nagrody = klęska? Trend do siania defetyzmu, określanie mało ważnych wydarzeń hiperbolicznymi eufemizmami jest jedną z najbardziej irytujących przywar polskiego dziennikarstwa (niejednokrotnie określanie tego, co piszą gazety „dziennikarstwem” samo w sobie wydaje się hiperbolą).
Wracając do Polańskiego – reżyser nakręcił film ponoć dobry, kipiący emocjami. Przygotował produkcję, w której plejada gwiazd zamknięta praktycznie w jednym pomieszczeniu („Kto się boi Virginii Woolf?” czy „12 gniewnych ludzi” się kłania) stworzyła fantastyczne kreacje. Skąd to wiem, skoro filmu jeszcze nie widziałem? Od polskich dziennikarzy, którzy obecni byli na pokazie jego filmu i w relacjach z Wenecji rozpisywali się co dopiero o kunszcie reżysera „Noża w wodzie” i „Chinatown”. Jeszcze kilka dni temu wydawało się, że film reżysera jest sukcesem. Teraz to „porażka” i „nieudany festiwal”.
Ale, do jasnej cholery, „Carnage” to wielki sukces! Do reżysera wyklętego za oceanem, ściganego na całym świecie, a nawet więzionego w Europie fakt, że wielkie gwiazdy współczesnego kina pragną z nim występować, to wspaniałe zwycięstwo. To, że pomimo najczarniejszego z możliwych życiorysów i fatalnej reputacji dzielny Roman nadal ma ochotę tworzyć, a nie rzucić wszystko w diabła i udać się na zasłużoną, reżyserską emeryturę wręcz triumf silnego charakteru.
Polański to nie Adamek. Na razie żadnemu sędziemu walki z celuloidową kliszą Romanowi przerwać się nie udało. Więc póki srebrny ekran połyskuje, nasz reżyser jest największym wygranym. Nie możemy dać sobie wmówić czego innego. Telewizja, prasa i internet kłamią, a poza tym, Wenecja to tylko jeden z festiwali. Poczekajmy na kolejne.