Kiedy w 2009 roku najsłynniejszy autor horrorów zaczął przebąkiwać coś o pisaniu „sequela” do jednej ze swoich najpopularniejszych powieści, część czytelników nie posiadała się z radości, część pukała się w czoło, a pozostali okazywali niedowierzanie. Bo jakże można napisać drugą część czegoś, co w żadnym wypadku kontynuacji nie potrzebuje? Wiadomość wydawała się być tak nieprawdopodobna, jak plany nakręcenia drugiej części „Listy Schindlera”. A jednak. King pokazał, że skończyły mu się pomysły. Bo chyba nie pieniądze.
Z trzech wymienionych na początku grup, ta ostatnia odeszła w niebyt niedawno opublikowaną na stronie autora wiadomością. W oficjalnym komunikacie poinformowano, że „Stephen pracuje obecnie nad powieścią »Dr. Sleep«, sequelem do »Lsnienia«”. Co więcej, w miniony weekend autor odczytał fragmenty niemal ukończonej już książki na George Mason University w stanie Virginia. Okazuje się, że kontynuacja bestsellerowej powieści skupiać się będzie m.in. wokół grupy wędrownych wampirów zwanej Plemieniem. Pozostaje teraz zapytać, co do cholery mają ze sobą wspólnego wampiry, opętany tatuś, przerażone dziecko i nawiedzony hotel?
W 2009 roku autor wspominał, że chciałby przedstawić dalsze losy znanego z oryginału lśniącego Danny’ego Torrance’a. Ten, w wieku czterdziestu kilku lat ma pracować jako sanitariusz w hospicjum dla śmiertelnie chorych pacjentów. Jednak jego prawdziwym zadaniem wg Kinga jest pomoc pacjentom w przejściu na „drugą stronę” przy użyciu niezwykłych mocy, o jakich mogliśmy przeczytać i jakie mogliśmy zobaczyć w „Lśnieniu”. Brzmi idiotycznie? Czytajcie dalej.
Autor „Carrie”, „Misery”, „Czterech pór roku” i innych znakomitych utworów wymyślił sobie, że niektóre emanujące złem postaci ze „Lśnienia” były jak wampiry. Ale nie takie tradycyjne, żywiące się krwią monstra, tylko ich mniej rzucające się w oczy wersje. Ich pokarmem jest energia psychiczna – taka, jaką posiada najmłodszy z bohaterów wydarzeń z hotelu Overlook. Wampiry te wędrują z miejsca na miejsce i dlatego King nazwał to zbiorowisko Plemieniem, a poszczególnym jego członkom nadał „piracko-brzmiące imiona”, ponieważ, jak sam określił, są „oni jakby piratami”. Ależ bełkot.

Osobiście uważam książkową wersję „Lśnienia” za jedną z najwybitniejszych książek XX wieku (mam skłonności do przesady, zdaję sobie z tego sprawę) – posiadającą znakomicie zarysowane postaci, wartką akcję i wciągającą fabułę, a także emanującą niesamowitym wręcz klimatem. Czytając „The Shining” w oryginale odnosiłem wrażenie, że z każdym kolejnym wyrazem przenoszę się do innego, mrocznego świata, w którym wszystko jest możliwe. Co ciekawe, adaptacja przygotowana przez Stanleya Kubricka, onegdaj mój ulubiony horror, bardzo straciła w moich oczach z chwilą, gdy przeczytałem jej książkowy pierwowzór. Powieść zachwyciła mnie tak bardzo, że zacząłem wręcz gardzić filmową wersją, tak samo zresztą jak sam Stephen King, który ze złości zdecydował się nawet na ponowne nakręcenie własnej telewizyjnej interpretacji filmu w 1997 roku. Swoją drogą, jeszcze mniej udanej niż ta Kubrickowska.
A teraz autor pogardzający osobą, która śmiała inaczej zinterpretować jego dzieło, ma czelność dopisywać tak błazeńską kontynuację, ośmieszając się w oczach swoich fanów i narażając się na posądzanie o hipokryzję. Teoretycznie ma do tego pełne prawo, ale jak można porywać się na dalszy ciąg horroru, który jest doskonały? Samo założenie nie ma najmniejszego sensu. Jedyne co pokaże tym tworem King jest to, że nadszedł wreszcie czas na pisarską emeryturę. Najlepiej w jakimś mało przytulnym hotelu w Kolorado.
I z czego się kurwa cieszysz, Stephen?