Byłem na nim w kinie i niemal popłakałem się ze szczęścia. Po wyjściu z projekcji, wciąż o nim myślałem. Po powtórnym seansie stwierdzam to, co dla fanów „Goonies” i „Stand by Me” od dawna było oczywiste. Najnowszy film J.J. Abramsa, produkcja, której seans przenosi w szczęśliwe lata dzieciństwa, to najlepsze dwie godziny filmowej magii, jaką multipleksy na całym świecie miały zaszczyt oczarować widzów w 2011 roku. I chociaż do 31 grudnia brakuje jeszcze trzech miesięcy, nie sądzę, że będę jeszcze w stanie bawić się w kinie tak dobrze, jak podczas seansu „Super 8”.
Śmiem twierdzić, że J.J. Abrams jest najciekawszym i jednym z najlepszych współcześnie tworzących reżyserów. Nie dość, że wszystko czego się dotknie, zamienia się w złoto, to w dodatku takie złoto, które podoba się zarówno włodarzom Paramount Pictures, krytykom i, przede wszystkim, widzom. Nie spotkałem jeszcze osoby, której przynajmniej nie polubiłaby nowego „Star Treka”, trzeciej części „Mission: Impossible”, czy arcyciekawego monster-movie – „Cloverfield”. I nawet bardzo kiepskie zakończenie kultowego serialu „LOST” nie rzuciło się cieniem na J.J.-a dobrą passę. Abrams ma nosa do ciekawych projektów, ogromne umiejętności i, co widać na filmach, wielkie serce dla dokonań poprzedzających go reżyserów. Wszak „Super 8” to jeden z najpiękniejszych hołdów dla kina nowej przygody, jakie kiedykolwiek powstał. W dzisiejszych czasach film, o którym teraz piszę, praktycznie nie ma prawa bytu. A jednak zaistniał – wszystko dzięki niepozornemu okularnikowi z Nowego Jorku (nie, tym razem to nie Woody Allen).
Abrams nie tylko kocha kino w całości, ale kocha też to co sam tworzy. Dopieszczone do granic możliwości kampanie promocyjne i sentyment do tego co już nakręcił sprawiają, że widz zasiada do seansu jego produkcji z wielkimi oczekiwaniami. Twórca „LOST” wie jak zaciekawić widzów, a dla tych lubujących się w wyłapywaniu smaczków (np. dla autora tychże słów) również przygotowuje coś ekstra. I właśnie kilka z pozornie niepozornych szczegółów rzuciło mi się w oczy podczas powtórnego seansu najlepszego filmu tego roku. Dzięki nim, kocham „Super 8” jeszcze bardziej.
1. Jednym z głównych bohaterów „LOST” był John Locke. Dla jednych postać najfajniejsza, dla innych bardzo irytująca. Tak czy inaczej jedna z takich, o których się nie zapomina. Reżyser i pomysłodawca serialu również o nim nie zapomniał i w „Super 8” znalazł dla niego miejsce. W centrum miasta, w końcowych sekwencjach filmu, dostrzec możemy sklep jubilerski, którego właścicielem, co widać na szyldzie, jest niejaki James Locke.

2. Dziadek Abramsa, z którym reżyser był bardzo blisko i dzięki któremu właśnie nauczył się dzielić z widzami magią kina, nazywał się Harry Kelvin. To nazwisko bardzo często pojawia się w produkcjach podpisywanych przez Dżej-Dżeja: Kelvin był jednym z pracowników Dharma Initiative na wyspie w „LOST”, firma „Kelvin Genetics” pojawia się we „Fringe”, pocztówka, którą otrzymuje Ethan Hunt w „Mission: Impossible 3” adresowana jest do H. Kelvina i nawet w Star Treku, statek kosmiczny z początkowych sekwencji, którego kapitanem jest ojciec Jamesa T. Kirka, nazywa się „USS Kelvin”. W „Super 8” Kelvin to nazwa stacji benzynowej, w której po raz pierwszy możemy poznać możliwości tajemniczej istoty, przewożonej w wykolejonym pociągu.

3. Podobnie jak Quentin Tarantino i jego fikcyjne papierosy Red Apple, J.J. stworzył nieistniejącą markę napojów Slusho, która po raz pierwszy pojawiła się przy okazji kampanii promocyjnej „Cloverfield”. Później jej logo mogliśmy oglądać w samym filmie, a także w „Star Treku”, w scenie w ziemskim barze. W „Super 8” logo pojawia się na wspomnianej powyżej stacji benzynowej – w nieco archaicznym wydaniu. Wszak, mamy rok 1979.

4. Dzieciaki (swoją drogą genialnie dobrane podczas castingu) kręcą film o zombie zatytułowany „The Case” („Sprawa”). W jego gotowej wersji, którą możemy oglądać podczas napisów końcowych, detektyw Hathaway odwiedza prezydenta odpowiedzialnej za epidemię zombie firmy „Romero Chemicals”. Osoby interesujące się kinem chyba wiedzą, do czyjego nazwiska nawiązuje w tym momencie Abrams. Ci, którzy nie wiedzą, powinni jak najszybciej zapoznać się z „Nocą…” i „Świtem żywych trupów”.

5. Wojskowa operacja ewakuacji miasta i uchwycenia istoty z pociągu nosi kryptonim „Walking Distance”. Okazuje się, że „Walking Distance” to tytuł ulubionego przez Abramsa odcinka „Strefy mroku” („The Twilight Zone”). Epizod opowiada o człowieku, którego samochód psuje się na pustkowiu. Ów mężczyzna, trafia na stację benzynową w celu naprawy auta – jak się okazuje, stoi ona niedaleko miasta, w którym dorastał. Postanawia więc przejść się tam na piechotę, ale jak to w „Strefie mroku” bywa, zdarza się rzecz niebywała. Bohater cofa się w czasie i spotyka chłopięcą wersję samego siebie. Podróż sentymentalna? Taka sama, jak całe „Super 8”, które dla Abramsa było powrotem do dzieciństwa i pierwszych zabaw z kamerą nagrywającą na taśmie 8-milimetrowej.
