Jeśli kiedykolwiek zarzucaliście sobie jakąś niewykorzystaną okazję, żałowaliście, że tego a tego dnia nie zagailiście rozmowy ze śliczną dziewczyną, czy nie pofatygowaliście się do lokalnej kolektury puścić Wasze numery w totka, które wylosowano poprzedniego wieczoru, to z pewnością łatwiej będzie Wam zidentyfikować się z postaciami, które pokrótce opiszę w niniejszym wpisie.
A jest kogo opisywać – dwunastu bohaterów, znakomicie rokujących piosenkarzy, którzy znaleźli się w odpowiednim miejscu oraz w odpowiednim czasie w odpowiednim zespole, ale przez własną głupotę, niecierpliwość, chciwość lub niezrozumiałe na pierwszy rzut oka decyzje, zmarnowali otrzymaną szansę i spalili swoje kariery. Bo jak inaczej nazwać świadomą bądź przymusową dezercję z takich legendarnych zespołów jak The Rolling Stones, Pink Floyd, The Beatles, że o Queen w tym zdaniu nie wspomnę (zrobię to za moment)? Zresztą przeczytajcie sami i wraz ze mną załamcie ręce nad fatalnym wyczuciem czasu potencjalnych bogów muzyki.
Tim Staffell (Queen)
Bohater tej historii razem z Brianem Mayem i kilkoma innymi muzykami stworzył w roku 1964 zespół o przewrotnej nazwie… 1984. Największym osiągnięciem grupy było najprawdopodobniej supportowanie Jimiego Hendrixa i Pink Floydów, jednak po kilku latach bez większych sukcesów ta musiała się rozpaść. Staffell i May postanowili nie rezygnować z muzyki i założyli nowy zespół, do którego dokoptowali po kilku castingach niepozornego perkusistę, Rogera Taylora.

Smile, bo taką tandetną nazwę chłopaki przyjęli, w jako takiej formie też nie przetrwał długo, gdyż w 1970 roku Staffell postanowił dołączyć do bardziej rokującego wówczas zespołu Humpy Bong. Po jego odejściu May i Taylor zaprosili do współpracy wokalistę, niejakiego Farrokha Bulsarę, częściej kojarzonego z imienia Freddie i nazwiska Mercury. Razem z nim dołączył też John Deacon, a praktycznie nowo powstały zespół zmienił nazwę na Queen. A teraz strzelajcie, kto zrobił większą karierę?
Dave Mustaine (Metallica)
Po krótkiej przygodzie z zespołem Panic (krótkiej, bo w wypadku samochodowym po pierwszym koncercie zginął perkusista i dźwiękowiec zespołu) Dave Mustaine, odpowiadając na ogłoszenie w gazecie poszedł na przesłuchanie do szukającej gitarzysty Metalliki. Ponoć dostał tę robotę nie grając ani jednego akordu.

W zespole występował około dwóch lat, jednak jego ogromne problemy z narkotykami i alkoholem (przejawiające się w napadach szaleństwa, wściekłości, a czasem furii) doprowadziły do zakończenia z nim przygody. W międzyczasie zdążył pobić się z Hetfieldem i McGovneyem oraz zwyzywać Ulricha, a także zalać piwem gitarę McGovneya, co spowodowało spięcie i porażenie prądem tego ostatniego. Po wyrzuceniu z zespołu Mustaine po kilku perypetiach założył Megadeth, który co prawda sukcesu Metalliki nie powtórzył, ale wciąż cieszy się sporych rozmiarów kultem.
Pete Best (The Beatles)
Pierwszy perkusista Beatlesów został wyrzucony z zespołu dokładnie dwa lata po przyłączeniu się do niego. Plotka głosi, że z jego gry nie był zadowolony producent George Martin (nie, nie ten o którym myślicie), a sami muzycy chcieli, aby grał z nimi ich kumpel – Ringo Starr. Tak czy inaczej Best z zespołu odejść musiał, jednak nie zakończył muzycznej kariery.

Największym sukcesem w jego dorobku jest płyta „Best of the Beatles”, którą wielu słuchaczy kupiło, spodziewając się składanki najlepszych utworów zespołu. Nikt nie przypuszczał, że „Best of the Beatles” znaczy w jego mniemaniu mniej więcej „Best z zespołu The Beatles” albo „Najlepszy z Beatlesów”, a nie jak się przyjęło „Najlepsze utwory Beatlesów”. Skłamać, nie skłamał – pokazał, że ma żyłkę do marketingu.
Stuart Sutcliffe (The Beatles)
Niestety tak wesoło nie prezentuje się historia drugiego „zapomnianego Beatlesa”, Stuarta Sutcliffe’a, któremu przypisuje się wymyślenie wraz z Johnem Lennonem nazwy „Beatals” (to nie literówka, jakiś czas później przyjęło się znaną wszem i wobec pisownię). W zespole grał od 1959 roku, jeszcze pod starym szyldem The Quarrymen, a odszedł jeszcze przed Pete’em Bestem, pragnąc poświęcić się malarstwu.

Niestety słowo „odszedł” pojawia się w jego życiorysie również po raz drugi i to bardzo szybko po opuszczeniu zespołu. Sutcliffe zmarł na udar mózgu w Hamburgu (gdzie mieszkał ze swoją narzeczoną, pomysłodawczynią fryzur muzyków) w wieku 21 lat. Był rok 1962, a kariera jego kolegów dopiero nabierała tempa.
Jack Irons (Red Hot Chili Peppers / Pearl Jam)
Irons był członkiem zespołu od chwili jego założenia i z krótkimi przerwami grał na perkusji do roku 1988. W międzyczasie brał też udział w kilku pobocznych projektach zespołu, jednak żaden z nich nie zdobył takiej popularności jak RHCP. Kiedy wydawało się, że wraz ze wzrostem liczby fanów Papryczki wreszcie trafią do mainstreamu, Irons postanowił odejść.

Głównym powodem była śmierć Gitarzysty RHCP, Hillela Slovaka, który zmarł na skutek przedawkowania narkotyków. Irons odszedł tłumacząc, że nie chce występować w zespole, w którym umierają jego przyjaciele. Od tamtego czasu cierpi na depresje, która prawdopodobnie przyczyniła się też do rezygnacji z występów w kolejnym zespole (Pearl Jam pewnie niektórzy z Was kojarzą), chociaż tam tłumaczył się wyczerpującymi trasami koncertowymi. W skrócie, jak na gwiazdę rocka, niezły z niego mięczak.
Chad Channing (Nirvana)
Channing dołączył do Nirvany w czerwcu 1988 roku i wkrótce zaczął wspólną pracę nad albumem „Bleach”, który praktycznie w całości sfinansował Jason Everman, kumpel Chada z podstawówki (więcej o nim w następnym akapicie). Perkusista nagrał z zespołem większą część piosenek – na trzech z nich bębnił jego poprzednik, Dale Crover.

Jednak już podczas nagrywania kolejnej płyty, zarówno Kurt Cobain jak i basista zespołu, Krist Novoselic wyrazili rozczarowanie stylem gry Channinga, a on sam zdenerwował się na kolegów w związku z ignorowaniem jego starań w pisaniu kolejnych utworów. Kreatywne różnice doprowadziły w końcu do jego odejścia z Nirvany. Zastąpił go perkusista chwilę wcześniej rozczłonkowanego zespołu Scream, niejaki Dave Grohl. Obiło się Wam o uszy?
Jason Everman (Nirvana / Soundgarden)
Co prawda nie załapał się na nagrania albumu „Bleach”, ale wspomagał zespół na scenie jako drugi gitarzysta oraz sponsor sesji nagraniowych. Całość kosztowała go niecałe 600 dolarów, które zarobił wcześniej pracując… na łodzi rybackiej. Niestety życie w trasie koncertowej nie do końca odpowiadało Jasonowi, który starał się odciąć od zgiełku do tego stopnia, że przestał odzywać się do swoich kolegów. W końcu został z Nirvany wyrzucony.

Bezpieczną przystanią okazał się dla niego na jakiś czas zespół Soundgarden, z którego chwile wcześniej odszedł basista. Piszę na jakiś, gdyż po roku udanej współpracy coś zaczęło się psuć, a konflikt z Chrisem Cornellem doprowadził do odejścia Evermana. Oba zespoły wkrótce wzbiły się na wyżyny popularności, a załamany Jason jeszcze długo nie mógł otrząsnąć się z faktu, że ominęła go szansa na wielką karierę (i grubą kasiorę, oczywiście). Po kilku przygodach z innymi zespołami zdecydował się zmienić karierę i został… żołnierzem. Służył w Afganistanie i Iraku, a przy okazji udało mu się skończyć studia filozoficzne. True story.
Chuck Mosley (Faith No More)
Mosley dołączył do Faith No More w 1985 roku, zastępując ówczesną wokalistkę Courtney Love (tak, tę Courtney Love). Nagrał z zespołem dwie płyty, jednak po trzech latach zdecydował się go opuścić z wielu różnych powodów, za których przecieki do prasy pozwał później kolegów z zespołu.

A poszło w sumie o to, co zwykle – kreatywne różnice, kłótnie i nadużywanie wspomagaczy – alkoholu i narkotyków. Jego miejsce zajął Mike Patton, z którym FNM osiągnęło największe sukcesy, a sam Mosley nigdy nie przebił się do świadomości melomanów na całym świecie, chociaż swoje grono fanów posiada. Co ciekawe 22 lata po odejściu z Faith No More pojawił się z nimi na scenie, a nawet zaśpiewał jeden z utworów razem z Pattonem. Wybaczone.
Paul Di’Anno (Iron Maiden)
Trzeci w historii, a pierwszy nagrywający wraz z Iron Maiden wokalista, który trafił do zespołu w momencie, kiedy pozostali członkowie na gwałt takiego potrzebowali, więc fakt, że wcześniejszy jego repertuar mocno zahaczał o punk rock, raczej im nie przeszkadzał. Z Maidenami Di’Anno nagrał dwie płyty („Iron Maiden” i „Killers”), jednak w trakcie promocji tej drugiej trochę mu się w głowie poprzestawiało.

Okazało się (niespodzianka!), że pompowanie w siebie niezliczonych hektolitrów gorzały i zagryzanie tego dragami miało bardzo destrukcyjny wpływ na jego śpiewanie. Powodowało to sporo chaosu, gdyż niejednokrotnie zespół musiał przez niego odwoływać koncerty. Steve Harris (założyciel IM) wraz z producentem Rodem Smallwoodem jeszcze przed zakończeniem trasy promującej „Killers” postanowili wykopać go na spity pysk. Di’Anno nazwał ich po fakcie Hitlerem i Mussolinim, jednak otrzymał swoje wynagrodzenie i zrzekł się praw do tantiem. Nagrywa po dziś dzień, jednak największa sława na własne życzenie przeszła mu koło nosa. Morał z tego prosty: „Kids, don’t do drugs”.
Tony Chapman (The Rolling Stones)
Brytyjski perkusista najbardziej znany z tego, że był jednym z pierwszych członków The Rolling Stones, na chwilę przed tym, jak skompletowany został pełny, stały skład. Zaczął grywać w zespole jeszcze w roku 1962 i a 12 lipca tegoż roku grał na bębnach podczas pierwszego oficjalnego koncertu Stonesów.

Szybko się jednak okazało, że TRS nie generowali takich przychodów, jakich życzyłby sobie Chapman, a sposób w jaki pozostali członkowie podchodzili do zarządzania zespołem i rozwiązywania niektórych jego problemów również nie przypadł mu do gustu. W styczniu 1963 roku w zespole zastąpił go Charlie Watts, który gra ze Stonesami do dzisiaj. Chapman z kolei odszedł do zespołu The Preachers, który jaką karierę zrobił, każdy widzi.
Syd Barrett (Pink Floyd)
Nie był w zespole od samego początku, jednak to właśnie jemu przypisuje się jego ochrzczenie, po tym, gdy podczas jednego z koncertów okazało się, że będą występować na scenie razem z inną grupą o tej samej wówczas nazwie (The Tea Set). Barrett był też twórcą większości wczesnego materiału zespołu, co przełożyło się na spore wymagania wobec niego przy tworzeniu kolejnych utworów. Wkrótce presja (niwelowana wciąganiem koksu) doprowadziła do zaburzeń psychicznych.

To właśnie problemy z narkotykami i psychiką przyczyniły się do jego odejścia z Pink Floyd. Barrett przestał pojawiać się na koncertach, a kiedy już siłą udało się go zaciągnąć na scenę, otępiony narkotykami nie był w stanie grać na gitarze. Jego zachowanie doprowadziło nawet do przerwania tournee po USA. Kiedy po powrocie do Wielkiej Brytanii jego zachowanie nie uległo poprawie, pozostali członkowie postanowili zatrudnić drugiego gitarzystę, mającego zastępować Barretta w kryzysowych sytuacjach. David Gilmour, bo o nim mowa, wkrótce całkowicie przejął pałeczkę po Sydzie, a on sam został z zespołu wyrzucony. Co prawda Barrett próbował swoich sił jeszcze w wersji solo, jednak nigdy nie osiągnął takich sukcesów, jak zespół któremu pomógł wspiąć się na szczyt.
Eric Stefani (No Doubt)
Starszy brat charyzmatycznej wokalistki No Doubt był jednym z trojga założycieli zespołu (ostatni z nich, John Spence, popełnił samobójstwo po pierwszym roku działalności, w 1987). Klawiszowcowi udało się jeszcze załapać na pierwszy przebojowy longplay ND („Tragic Kingdom”), jednak odszedł wkrótce po jego ukończeniu.

Okazało się, że życie muzyka nie jest mu pisane, a bardziej niż granie pociągało go rysowanie. I chociaż miał szanse na sceniczną sławę, wybrał pracę animatora przy dopiero wówczas projektowanym serialu – znanych dziś na całym świecie „Simpsonach”. No cóż, on przynajmniej narzekać nie ma prawa.
Źródła:
Polskie i angielskie strony wiki każdego ze wspomnianych artystów, a ponadto:
Oj, troszkę bałaganu w tym artykule.
Mustaine, z tego co pamiętam, grał w Metallice ok.6-9 miesięcy, ALE jego utwory są nawet na kolejnych dwóch albumach.
Syd nie brał koksu, a kwas (LSD). Nie on wymyślił nazwę zespołu, a Waters. Poza tym formalnie nigdy nikt Barretta nie wyrzucił z zespołu, ale wysłał na oddział zamknięty. A tak po prawdzie, to za jego czasów może i grali świetną muzykę, ale sukces był mizerny – gdyby nie Gilmour nigdy nie staliby się legendą.
PolubieniePolubienie
Ciekawa postać to Terry Reid, który najpierw odmówił śpiewania w The New Yardbirds (za to polecił niejakiego Roberta Planta), a później jeszcze w Deep Purple.
PolubieniePolubienie
Dzięki za bardzo wartościowy komentarz.
A może masz ochotę napisać pełny akapit, coby dodać do powyższego tekstu? 🙂
PolubieniePolubienie
Proszę… (można skrócić / przeredagować, nie obrażę się : )
– Ludzie mówią, że jestem największym pechowcem w muzyce rockowej, ale ja tak tego nie czuję. Kocham to co robię – taki hart ducha wypływa z aktywnego do dziś Terry’ego Reida, wokalisty i gitarzysty. Jego talent oraz przeszywający głos zrobił wielkie wrażenie na Jimmym Page’u, który w 1968 roku zaproponował mu posadę w tworzącej się grupie The New Yardbirds. Reid odmówił, odcisnął za to ogromny ślad w historii, polecając gitarzyście dwóch muzyków zespołu Band of Joy – perkusistę Johna Bonhama i wokalistę Roberta Planta. Ci zaś rzucili świat na kolana już pod nową nazwą – Led Zeppelin.
Rok później, dość przeciętny zespół rockowy z dwoma płytami na koncie, postanowili pójść w ostrzejszym kierunku i szukał wokalisty, który temu zadaniu sprosta. Ledwo 18-letni Terry Reid sam jednak był już pomniejszą gwiazdą, miał kontrakt płytowy i wielkie plany na karierę solową. Ritchie Blackmore musiał się więc pogodzić z odmową – w ten sposób Roda Evansa (skądinąd kolejnego pechowca) w Deep Purple zastąpił Ian Gillan…
Dodajmy, że parę lat temu Reida nieoczekiwanie przypomniał światu Rob Zombie, umieszczając jego utwór Seed of Memory w napisach końcowych „Bękartów diabła”. Przyznam, że na mnie te napisy zrobiły większe wrażenie niż sam film.
PolubieniePolubienie
Serdecznie dziękuję! W weekend dodam, zmienię tytuł i zaktualizuję całość 🙂
Gdybym kiedyś przestał być anonimowy, możemy się razem napić piwa. Ja stawiam 😉
PolubieniePolubienie
Mam dla Ciebie jedno słowo: Google : )
PolubieniePolubienie
Nie wiem co masz na myśli. Zabrzmiało jak groźba 🙂
PolubieniePolubienie
Miałem na myśli, że Google identyfikuje mnie po nicku ze 100% skutecznością, więc jestem tak samo anonimowy jak papież Franciszek
PolubieniePolubienie
Ale ja napisałem „gdybym” a nie „gdybyś 🙂
PolubieniePolubienie
LOL… Oczywiście. Źle przeczytałem bo nawet mi przez myśl nie przeszło, że autor popkulturowego bloga się „ukrywa”. No nic, jak będziesz aktualizował to proszę ciachnij te komentarze : D
PolubieniePolubienie
Nie tyle ukrywam, co nie podaję danych. To dwie różne rzeczy 🙂
PolubieniePolubienie