Jeszcze dwa tygodnie temu niezdrowo ekscytowałem się niesamowitymi rzeźbami Randalla Rosenthala, tymczasem w tym samym, hmm, czasie w internecie furorę robił inny współczesny artysta, którego naród z papierem jest za pan brat od blisko dwóch tysięcy lat. I jeśli w tym momencie zamierzacie przerwać czytanie tego wpisu (bo cóż może być ciekawego w spilśnionej na sicie masie włóknistej pochodzenia organicznego?), to ominie Was rzecz zaiste zdumiewająca. Przesadzam? Nie sądzę.
Jeśli popatrzeć na rzeźby Li Hongbo bez zaznajomienia się z ich niesamowitymi właściwościami, zaskoczy nas ich… sztampowość. Białe popiersia i głowy nie zrobią absolutnie żadnego wrażenia nawet na najbardziej uduchowionych absolwentach historii sztuki. Dopiero kiedy rozczarowana osoba dostanie pozwolenie na ich dotknięcie, spory zawód z prędkością strzelającego bicza zmieni się w dziką fascynację. Albo mieszankę przerażenia z obrzydzeniem.

Stosując w dużej mierze tradycyjną (ale autorsko zmodyfikowaną) technikę klejenia papieru, Hongbo z ogromnym pietyzmem łączy często tysiące warstw papieru w taki sposób, że z pozoru statyczna rzeźba w rzeczywistości jest równie giętka co rozciągliwa. Co prawda przygotowanie jednego takiego dzieła zajmuje mu często wiele miesięcy, tak jednak efekt jego pracy jeszcze przez wiele lat może robić furorę w jakiejkolwiek galerii sztuki się pojawi. Sami zresztą zobaczcie.




Jak on to robi? Na to pytanie najlepiej odpowie sam zainteresowany:
I jeszcze kilka przykładów rzeźb Li Hongbo w akcji:
Animację GIF oraz kilka zdjęć pożyczyłem z serwisu Colossal.
mega to to!
PolubieniePolubienie
Dobre, ale szybko o zawrót głowy prosi…
PolubieniePolubienie