Zanim filmy dźwiękowe na stałe zadomowiły się w kinach, widzowie zmuszani byli do oglądania kolejnych produkcji, których akcja co rusz przerywana była charakterystycznymi czarnymi planszami z białym zapisem kwestii wypowiadanych przez poszczególne postaci. Jak bardzo mogło wybić to z filmu wiedzą nie tylko nasi pradziadkowie, gdyż mogliśmy przekonać się o tym jeszcze dwa lata temu, gdy w kinach na całym świecie milczał „Artysta”. Jednak wszystko to mogło wyglądać zupełnie inaczej, gdyby do powszechnego użycia wszedł wynalazek Charlesa F. Pidgina. Problem w tym, że jego patent był tak absurdalny, że nawet z dramatu o ludobójstwie mógł zrobić komedię. Jak to możliwe?
Chociaż próby udźwiękowiania kinowych produkcji w 1917 roku trwały w najlepsze, to obmyślane nawet przez takich wizjonerów jak Tomasz Edison (fanów Nicoli Tesli mimo wszystko zachęcam do kontynuowania lektury) rozwiązania jeszcze przez kilka lat straszyły niedoskonałościami. Kręcenie pierwszych prototypowych filmów dźwiękowych wymagało nagrywania osobno muzyki i dialogów (tu wybiegam do przodu – kwestii śpiewanych i piosenek), a następnie synchronicznego odtwarzania obu ścieżek wraz z obrazem rzucanym przez projektor. Nietrudno się domyślić, jak karkołomne, pełne błędów oraz rozjeżdżania się dźwięku i obrazu były pierwsze takie seanse.

W roku 1923 powstały trzy odrębne technologie nagrywania (a następnie odtwarzania) z dźwiękiem, jednak premiera pierwszego takiego filmu miała miejsce dopiero 6 października 1927 roku. „Śpiewak jazzbandu”, bo o nim mowa, wciąż był jednak w dużej mierze klasycznym filmem niemym (z 89 minut, zaledwie dwie stanowią improwizowane dialogi), a czarne tablice z białymi literami ku udręce z trudnością składających literki widzów nadal były obecne na ekranie. I tak miało być jeszcze przez kilka następnych lat.

Cofnijmy się jednak do roku 1917. Kiedy w Rosji szalały kolejne rewolucje, na rewolucyjny pomysł w Stanach Zjednoczonych wpadł autor poślednich romansów historycznych, a przy okazji hobbysta-wynalazca Charles Felton Pidgin. Chcąc pozbyć się irytujących i przerywających na kilka sekund czarnych tablic wymyślił sposób prezentowania dialogów podczas wyświetlania samej sceny. I jeśli przywodzi Wam to na myśl popularne obecnie napisy pokazywane u dołu ekranu, to skojarzenia jest jak najbardziej słuszne. Jednak sposób, w jaki miałoby być to realizowane nawet z perspektywy czasu wydaje się wręcz groteskowy.

Wynalazca wykoncypował, że najlepszym sposobem pokazania kwestii danej postaci będzie wyposażenie ją w… nadmuchiwany balonik, przypominający współczesne gwizdki urodzinowe (które, nawiasem mówiąc, znacie głównie z amerykańskich filmów). W momencie, kiedy przychodził czas na wypowiedzenie zdania, aktor miał wdmuchiwać odpowiednią ilość powietrza do takiego „urządzenia”, które po rozwinięciu pokazałoby widzom literowy zapis jego wypowiedzi. Spróbujcie to sobie wyobrazić i nie wybuchnąć śmiechem.

A teraz postawcie się w roli widza, który miał odczytywać taką rozmowę z białego (częściej szarawego) sukna, zawieszonego na ścianie w zadymionym papierosowymi wyziewami kinie. Oczywiście „wypowiadane kwestie” nie mogły być długie, aby widzowie mogli nadążyć z czytaniem (to wciąż nie rozwiązywało problemu nie posiadania tej umiejętności albo niechęci, przejawianej wśród Amerykanów nawet dzisiaj), a częstotliwość ich „artykułowania” w danej scenie również niezbyt wysoka. Czy był to pomysł lepszy niż czarne plansze przerywające na moment seans, musicie ocenić sami.

Niestety, oprócz patentu (który wraz z szerszym opisem możecie znaleźć w wyszukiwarce patentów Google) nie zachowały się żadne przykłady użycia tej techniki w przemyśle filmowym. Nie wiadomo więc do końca, czy cały zrodzony w 1916 a zatwierdzony w 1917 roku pomysł wyszedł ponad pieczołowicie przygotowane przez Pidgina szkice. Moja wyobraźnia podpowiada jedynie, że gdyby technika zaskoczyła, to przynajmniej na tych kilkanaście następujących lat amerykańskie kino byłoby zaiste zabawne. A wspomniany „Artysta” nie miałby później szans na Oscara, bo komediom pomyłek, nawet niemym, z reguły się ich nie przyznaje.
Źródła:
http://www.neatorama.com/2014/01/30/An-Absurd-Device-to-Add-Dialogue-to-Silent-Films/
http://longstreet.typepad.com/thesciencebookstore/2014/01/the-non-talking-talkie-soundless-talking-pictures-1917.html
To nie jest tak, że napisy międzyujęciowe były dla widzów irytujące! Wręcz przeciwnie – to pojawienie się dźwięku było zjawiskiem co najmniej dziwnym.
Trzeba pamiętać, że percypowanie filmu znacznie się zmieniło od czasu jego udźwiękowienia. Publiczność z początku XX wieku NIE ZNAŁA innego sposobu oglądania filmu, jak tylko czytania napisów, dlatego nie mogło ich to irytować. Fakt, dla dzisiejszego odbiorcy może to być uciążliwe, ale kiedyś było zupełnie normalne. Udźwiękowienie filmów z początków kinematografii (na przykład wspomniane eksperymenty Edisona) były ciekawostką, ale nigdy nie wróżono udźwiękowieniu powodzenia (tak samo było z kolorem – niby też pojawiał się od niemal początków kina, ale w ramach urozmaicenia; nikt nie sądził, że się przyjmie i na stałe wyprze taśmę czarno-białą).
Jeszcze mały PS 🙂
Za pierwszy film dźwiękowy uważa się „Don Juana” z 1926r., natomiast „Śpiewak jazzbandu” to pierwszy tzw. talkie, czyli film dźwiękowy, w którym dodatkowo pojawiają się (tu akurat po raz pierwszy) kwestie wypowiedziane przez aktora (dialog, a nie sam śpiew).
PolubieniePolubienie
Dziękuję za bardzo merytoryczny komentarz, który celnie punktuje miejsca, gdzie zamiast twardych danych, wolałem lekko pokolorować historię 🙂 Mam jednak nadzieję, że nie miało to wpływu na rzetelność innych podanych tutaj informacji.
A co do PS, to stanowi świetne uzupełnienie wpisu. Napisałem o „Śpiewaku” właśnie przez te nieliczne kwestie mówione, które pojawiły się tu po raz pierwszy. Bo mówienia właśnie dotyczył cały ten tekst.
PolubieniePolubienie
Ja z kolei polecę książkę bardzo nietypową, ale niezwykle ciekawą i mieszczącą się w ramach gatunku postapo, a mianowicie „Podzwonne dla Instytutu” Bartosza Popadiaka.
Akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości w położonym wśród stepów Instytucie, gdzie naukowcy prowadzą badania nad bronią nowej generacji, którą jest.. język. Język? Tak, i to nie byle jaki, bo język Y, o niezwykłej mocy zmieniania rzeczywistości. Jest on nie mniej potężny, niż broń atomowa i ma pomóc w wygraniu wiecznej wojny, która od setek lat toczy się na świecie. Coś jednak idzie nie tak i Enklawa, państwo gdzie położony jest Instytut, zakazuje badań nad nim wprowadzając tym samym zamęt w szeregi jego pracowników..
Powieść brutalna (czasem aż do przesady) i liryczna równocześnie.
Polecam oprócz niej dzieło Atwood „Onyks i Derkacz” – również bardzo ciekawa wizja postapo świata. Pozdrowienia i dzięki za fajny ranking.
PolubieniePolubienie