Historia, którą za chwilę przeczytacie, miała miejsce mniej więcej w połowie lat 50. XX wieku w Stanach Zjednoczonych. Wtedy to jeden z popularnych prezenterów radiowych, chcąc pokazać absolutny bezsens sposobu sporządzania napędzających sprzedaż książek list bestsellerów, postanowił zadrwić sobie z najbardziej znanej gazety na świecie. Nie mógł jednak zrobić tego sam – potrzebował sporej grupy słuchaczy, która ślepo wykona jego polecenie. I znalazł ją – szybciej niż moglibyśmy przypuszczać.
Po zakończeniu II wojny światowej rolę i tytuł kulturalnej stolicy świata z rąk machającego białymi flagami Paryża wyrwał Nowy Jork, do którego w trakcie trwania najkrwawszego konfliktu w historii zaczęły napływać fale imigrantów. Przybycie uciekinierów z Europy nie tylko umocniło intelektualną siłę USA, ale też przyczyniło się do jej niespotykanej wcześniej ekspansji kulturowej. Amerykańska literatura przeżyła prawdziwy boom, a sprzedaż książek rosła lawinowo z roku na rok. Tworzone już wiele lat wcześniej rankingi najlepiej sprzedających się wydań zaczęły odgrywać jeszcze bardziej znaczącą rolę, a na czoło wpływowych mediów propagujących czytelnictwo wyrósł The New York Times. Był tylko jeden problem – przyjęta przez gazetę metodologia sporządzania listy bestsellerów była całkowicie bezsensowna. I to właśnie chciał udowodnić (z, jak się wkrótce okazało, spektakularnym skutkiem) Jean Shepherd.

Do czasu, gdy incydent z tytułu tego wpisu miał miejsce, książki trafiały do rankingu najpoczytniejszych nie tylko dzięki ilości sprzedanych egzemplarzy (co sugerowałoby określenie „bestseller”), ale też po podsumowaniu listy zapytań o daną lub nadchodzącą pozycję w największych księgarniach w kraju. Nie mogąc pogodzić się z tak podatnym na manipulacje systemem mierzenia popularności, sam postanowił go zmanipulować. Jego pomysł był prosty – w swojej audycji prosił i namawiał słuchaczy, aby za wszelką cenę zdobyli egzemplarz powieści, który polecał na antenie, tworząc w ten sposób sztuczny popyt. Trik polegał na tym, że tytuł, który rekomendował… nie istniał.
Autor nieznany
Na potrzeby swojej akcji Jean Shepherd wymyślił Fredericka R. Ewinga, początkującego, ale bardzo uzdolnionego pisarza, którego najnowszym dziełem miał być „I, Libertine” („Ja, libertyn”). W swoim programie przedstawił też pokrótce skrócony zarys fabuły, który miał uwiarygodnić istnienie powieści. Zachęceni do wzięcia udziału w akcji słuchacze zaczęli szturmem uderzać do księgarń branych pod uwagę przy sporządzaniu rankingu najlepiej sprzedających się wydań, zasypując sprzedawców pytaniami o dzieło Ewinga. Pomysł przypadł niektórym do gustu tak bardzo, że informacje o autorze zaczęli przemycać nie tylko do księgarń, dodatkowo nakręcając zainteresowanie nim i jego książką.

I wtedy stało się to, do czego dążył radiowy dziennikarz – mimo zerowej sprzedaży „I, Libertine” trafiło na najbardziej prestiżową listę bestsellerów na świecie. Sukces ten próbowano tłumaczyć faktem, że zarys historii przedstawiony przez Shepherda był bardzo podobny do fabuły popularnego wówczas „Londyńskiego dziennika” Jamesa Boswella. Księgarze mogli więc myśleć, że to kolejna próba zbicia kapitału na korzystaniu z czyjegoś sprawdzonego pomysłu, nie podejrzewając, że są wkręcani przez swoich klientów. To jednak nie koniec tej opowieści.
Coś z niczego
Dzięki znalezieniu się na liście bestsellerów New York Timesa, popyt na „Libertyna” urósł do niebotycznych rozmiarów i wtedy, operując biblijną frazeologią, słowo ciałem się stało. Pewnego dnia Jean Shepherd spotkał się na lunchu z pisarzem Thedore’em Sturgeonem oraz wydawcą Ianem Ballantine’em i wtedy ten ostatni namówił tego drugiego do napisania prawdziwej książki korzystając z zarysu fabuły tego pierwszego. Jak głosi legenda, „Ja, Libertyn” został napisany na jednym posiedzeniu, podczas małego literackiego maratonu, a na półki księgarń trafił 13 września 1956 roku.

Nie był to jednak skok na kasę – całkowity dochód ze sprzedaży dzieła Fredericka R. Ewinga (w którego na zdjęciu z tyłu okładki wcielił się sam Jean Shepherd) został przekazany na cele charytatywne. I tak happy wkręt otrzymał swój happy end.
Mocne 😀
PolubieniePolubienie
W zeszłym roku pisałeś o ” Naked came the stranger” , teraz bestseller, którego nie było.
Gdzieś tam jeszcze przewinął mi się temat ” Jeżeli nie cyckami, to czym przyciągnąć czytelnika” czy coś w tym guście.Były też wpisy z portali zamiast recenzji.
Po chwili kontemplacji i dokonaniu kilku obliczeń wyszło mi, że jeżeli zacznę rozpowiadać, iż książkę pisałem nago i w stanie upojenia alkoholowego, to sprzedaż skoczy o co najmniej 40%.
Dobrze wyliczyłem? 🙂
PolubieniePolubienie
Myślę, że lepsze by było „książkę pisałAM nago” : ) i oczywiście żeński pseudonim.
PolubieniePolubienie
Stąd moje wyliczenia. 0% za nagość, bo jestem facetem i 40% za te kilka litrów „szlachetnych” przywoływaczy weny. Na szczęście ceny whisky w Anglii są niskie w porównaniu do zarobków „na zmywaku”, więc wena odwiedzała mnie często, gdyż miałem ją czym ugościć 🙂
Co do nagości to… hmmm. Podejrzewam, że kobiety tę czytają moją książkę 🙂
PolubieniePolubienie
Nie słyszałam o tym… Trochę wstyd;)
Wygląda na to, że w tym momencie NYT bierze pod uwagę tylko wyniki sprzedaży. Ciekawe, czy metodologię zmieniono wkrótce po tym incydencie, czy dopiero po starannym przemyśleniu;)
PolubieniePolubienie