Żyjemy w czasach, kiedy nielegalny dostęp do kultury jest praktycznie nieograniczony. Osioł, chomik i inne zwierzęta, torrenty, streaming wideo, dla bardziej kumatych usenet i IRC – jest tyle okazji, by książkę, film czy muzykę dostać „za darmo”, że każdemu z nas w pewnym okresie życia paliła się na głowie czapka. Niektórym zaś jeszcze nawet nie zgasła. Kiedyś, żeby zostać piratem, trzeba było mieć jedną nogę, okręt i przepaskę na oku. A jeśli ktoś chciał posłuchać muzyki z przemytu wystarczyło zdjęcie rentgenowskie. Tak, dobrze czytacie.
Chociaż wielu z Was myśli, że piractwo narodziło się wraz z wprowadzeniem na rynek magnetofonów kasetowych umożliwiających nagrywanie dźwięku; inni, że w momencie, kiedy zaradni melomani odkryli cudowne właściwości płynnej gumy silikonowej wylanej na płytę analogową, prawdziwy boom na bootlegi tak naprawdę rozpoczął się w latach 50. w Związku Radzieckim. To właśnie wtedy pomysłowi Moskale odkryli, że kopię zapasową nieistniejącego w oficjalnym obiegu winylu można uzyskać… dociskając ją do fotograficznego zapisu prześwietlenia naszego ciała promieniami X. zamieniając gramofon w chałupniczą „nagrywarkę”.

Jeżeli uważacie, że obecnie ściąganie z internetu nielegalnych plików jest dość ryzykowne, to pomyślcie, jak musieli się czuć jeszcze za czasów Stalina i Chruszczowa spragnieni zachodniej kultury towarzysze zza wschodniej granicy. Za posiadanie czegokolwiek, co choć odrobinę liznęło świat zachodni groziły surowe konsekwencje, przy których obecne kary pieniężne dla piratów, brzmią po prostu śmiesznie. Ludzie często ryzykowali życiem, by choć przez chwilę móc posłuchać Elvisa, Chucka Berry’ego czy Duke’a Ellingtona na oryginalnym nośniku. Zdecydowanie bezpieczniejszym rozwiązaniem było nocne zaglądanie do przyszpitalnych śmietników, w poszukiwaniu hurtowo wyrzucanych, zużytych klisz rentgenowskich, a następnie ich… nagrywanie.

Jak wyglądał proces „przegrywania” winyla na rentgen? Całość opierała się na odpowiednim docięciu zdjęcia po wcześniejszym odrysowaniu na nim okręgu o tym samym promieniu co płyta analogowa, a następnie wypaleniu jak najbliżej środka utworzonego nożyczkami koła dziury (przydatne okazywały się tu papierosy). Tak przygotowany naprędce nośnik danych umieszczano na specjalnie zmodyfikowanym drugim adapterze, którego nieco dłuższa igła była sprzężona z igłą gramofonu, na którym odtwarzano oryginalny krążek. W ten sposób igła „przegrywarki” drgała dokładnie w tych samych miejscach, ryjąc rowki dokładnie takiej samej długości tego samego kształtu, jak na przemyconym zza Żelaznej Kurtyny winylu. Jak to wyglądało w praktyce, mogliśmy podziwiać w filmie „Bikiniarze” (fragment poniżej).
Tworzona w ten sposób kopia (nazywana pieszczotliwie „kością” lub „żeberkiem”) może nie odwzorowywała oryginału perfekcyjnie (nie wspominając już, że zdjęcie mogło być zapisane tylko jednostronnie), ale jakość dźwięku była na tyle dostateczna (pomijając charakterystyczne szumy, które dodawały utworom dodatkowego, skrzypiącego klimatu), a powielona płyta na tyle tania (pięciokrotnie tańsza w stosunku do trudniej dostępnego „dwustronnego pirata”), że proceder rozprzestrzenił się po całym ZSRR i kwitł aż do roku 1958. Właśnie wtedy władza zorientowała się we wszystkim i w trosce o dobro obywateli, którzy nie mogli kalać swoich umysłów rewolucyjną propagandą, całkowicie zakazała również i muzyki rentgenowskiej, zamykając „wytwórnie” i konfiskując wszelkie uzyskane tą metodą kopie.
Pamięć o nich na szczęście nie zginęła – do dzisiaj stanowią one gratkę dla kolekcjonerów, nie tylko ze względu na unikalne brzmienie, ale też niesamowity i niepodrabialny wygląd. Jako że nie ma dwóch takich samych zdjęć, powstałe kopie nigdy nie były identyczne. Elvis na płucach? Berry na zębach? Ellington na brzuchu? Wszystko to unikaty. Poniżej możecie zobaczyć, jak prezentowały się te kościste (ale nie głodne) kawałki.




PS: Jako że tekst powstał na bazie artykułów w języku angielskim, które nie do końca precyzowały zasadę działania „przegrywarki”, w powyższym wpisie pojawiło się kilka nieścisłości, które zgodnie z sugestiami czytelnika starałem się wyeliminować. Treść w obecnym kształcie powinna już spełniać wymagane standardy.
Niesamowite. Od zawsze istnieli ci, którzy wymyślali metody zakazywania dostępu do dóbr kultury i tacy którzy wynajdowali najbardziej nawet nieprawdopodobne metody, by owe zakazy obejść.
PolubieniePolubienie
Fajna ciekawostka, będzie się czym pochwalić wśród znajomych 😉
PolubieniePolubienie
Polecam się 🙂
PolubieniePolubienie
W tekście została jeszcze jedna nieścisłość. Pirackie kopie płyt to nie to samo co bootlegi. Bootleg jest to płyta zawierająca nagrania jakiegoś artysty *nigdy nie opublikowane oficjalnie*, najczęsciej nagrania na żywo z koncertu, ale są też i bootlegi zaierające np. wykradzione z wytwórni płytowych nagrania wersji demo utworów itp.
Te płyty były kopiami oficjalnie wydanych płyt, a więc nie były bootlegami.
PolubieniePolubienie
Termin pojawił się w tekstach, na których oparłem wpis i automatycznie przeniosłem go do treści. Nie tłumaczę się, ale rozumiem poniekąd intencje autorów artykułów źródłowych, którzy uznali pewnie, że warto tego terminu użyć, gdyż nie było to zwykłe piractwo, ale próba dotarcia do utworów, które nie tylko nie pojawiły się w oficjalnej dystrybucji, ale były też przez państwo zakazane.
Dzięki za komentarz!
PolubieniePolubienie