Podczas gdy niektórzy na osoby jedzące w kinie reagują tak samo jak na tych, którzy podczas seansu odbierają telefony w trybie głośnomówiącym, inni przyswajanie śmieciowego żarcia traktują jak część rytuału i sami się jemu poddają. Osobiście zaliczam się raczej do tej drugiej kategorii, przedkładając dietę miliona kalorii na fotelu przed srebrnym ekranem nad przesadne dbanie o linię i wstrzemięźliwość żywieniową. Tę ostatnią mam wszak na co dzień, wyjście do multipleksu traktuję zaś jak bachanalia. Podobnym obrzędem miał też być wieczór w Multikinie i bezpośrednia transmisja z Londynu jednej z najsłynniejszych oper w historii muzyki, na którą nie omieszkałem zabrać ze sobą wałówki. Wszak to tylko wyprawa do kina, prawda?
Istnieje niepisana zasada, że do teatru, opery czy filharmonii wypada się ubrać dość przyzwoicie. Żadne tam swetry, bluzy i bluzeczki, tylko koszula, marynarka tudzież żakiet. Schludnie, nieco bardziej odświętnie, bo wybieramy się do ludzi, którzy w tym czy tamtym przybytku będą odgrywać swoje role na żywo. Oczywiście zasady są też po to, by je łamać, dlatego w ostatnich latach daje się zauważyć, że widzowie przywiązują coraz mniejszą wagę do swojego stroju. A przynajmniej z roku na rok coraz większa ich liczba. Chcąc poniekąd sprawdzić, jak to jest wybrać się na operę w dżinsach i swetrze z drugiej ręki, wymyśliłem sobie, że na pewno nikogo nie zaboli też, jeśli oprócz prowiantu do sali kinowej przyjdę w luźnym stroju. Nie spodziewałem się też zresztą wielkich tłumów.

Rzeczywistość przeszła jednak moje najśmielsze oczekiwania. Nie dość że na „Traviacie” sala wypełniona była praktycznie do ostatniego miejsca, to w dodatku widzowie zachowywali się bardziej kulturalnie niż na niedzielnej mszy. Nie było słychać rozmów, narzekania; nikt nie wychodził do toalety; nikt nie odbierał ani nie bawił się telefonem (pomimo faktu, że zapowiadający transmisję na żywo prezenter zachęcał do dzielenia się wrażeniami w trakcie oglądania!) – wszyscy w skupieniu śledzili tragiczne losy głównej bohaterki. Wyśpiewane sopranem, tenorem i basem w czterech aktach z dwiema dłuższymi i jedną krótszą przerwą.

Patrzyłem na to wszystko w zaskakującym połączeniu zdumienia i zadowolenia. Podczas antraktów starałem się zaś, mam nadzieję dyskretnie, przysłuchiwać rozmowom moich sąsiadów. I co wpadło mi w ucho? Krytyka odzienia pokazywanych w przerwie między aktami widzów, którzy jak na standardy londyńskiego Royal Opera House prezentowali się nadzwyczaj pospolicie. Prawdę mówiąc, wcale nie wyglądali lepiej niż widzowie w Multikinie, a należy pamiętać, że ci ostatni mogli wszak ubrać się na przekazywaną na żywo operą Verdiego jak na, nie przymierzając, bijący rekordy popularności sequel „Listów do M.”. A i nie muszę chyba pisać, że podczas seansu nie było czuć zapachu popcornu ani też słychać charakterystycznego chrupania.

Z kina wyszedłem więc głodny i spragniony. Głodny wiedzy na temat Verdiego i „Damy kameliowej” (na jej podstawie Włoch napisał „Traviatę” właśnie), a spragniony kolejnych operowych przedsięwzięć. Oczywiście najlepiej byłoby uczestniczyć w takich wydarzeniach bezpośrednio w jednym z najważniejszych gmachów operowych w Europie (jeśli nie na świecie), ale zdaję sobie świetnie sprawę, że jest to rzecz nie na każdą (i zdecydowanie nie na moją) kieszeń. Dlatego też doceniam starania kina oraz British Council, dzięki którym wysokiej kultury mogę zaznać w wygodzie i wysokiej rozdzielczości nie ruszając się z rodzinnego miasta. A dodając do tego towarzystwo naprawdę kulturalnych osób (publiczność wysmakowana, mocno odbiegająca od tej, którą mogliście spotkać m.in. podczas seansów wspomnianej w poprzednim akapicie polskiej komedii), otrzymuję doświadczenie, do którego myślami z uśmiechem wracam nawet kilkadziesiąt godzin po seansie. Naprawdę nie tego się spodziewałem.

PS: Wracając z opery włączyłem w samochodzie radio i pierwsze co dobiegło moich uszu to piosenka „Touch Me” Samanthy Fox. Dopiero wtedy, po sprowadzeniu do parteru, dotarło do mnie, jak wiele się przez ostatnie 160 lat w muzyce zmieniło.
PPS: Tak naprawdę nie miałem ze sobą chipsów, a jedynie butelkę wody mineralnej. Ale nawet ją głupio mi było wyciągać, mimo iż z głośników rozbrzmiewało „Libiamo ne’lieti calici” („Wypijmy na chwałę miłości”).
https://soundcloud.com/classicsandjazz/libiamo-nelieti-calici-luciano
PPPS: „Traviatę” miałem przyjemność oglądać dzięki zaproszeniu sieci Multikino. Cena biletu, jak się okazuje, jest jednak na tyle przystępna, iż na kolejne transmisję gotów jestem wyłożyć pieniądze z własnego portfela. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że takie rzeczy nie zdarzają się często.
Na co jeszcze warto się wybrać? Sami zobaczcie:
- Opera Królewska – Borys Gudonow – 21 marca 2016, poniedziałek, 20:15
- Balet Królewski – Giselle – 6 kwietnia 2016, środa, 20:15
- Opera Królewska – Łucja z Lammermooru – 25 kwietnia 2016, poniedziałek, 20:15
- Balet Królewski – Frankenstein – 18 maja 2016, środa, 20:15
- Opera Królewska – Werther – 27 czerwca 2016, poniedziałek, 20:00
Ja też uwielbiam operę, w każdej jej możliwej postaci:-) „Traviaty” jeszcze nie widziałam, ale Wrocławianom polecam Kino Nowe Horyzonty (najpiękniejsze opery świata w najlepszym wykonaniu mniej więcej dwa razy w tygodniu), a tym, którym nie chce się wychodzić z domu, szepnę tylko: The Opera Platform!:-)
PolubieniePolubienie
A skorzystałeś może z okazji, by wybrać się na „Ojca chrzestnego” z akompaniamentem orkiestry symfonicznej na żywo? Mnie niestety ta przyjemność ominęła, głownie z racji braku funduszy, bo czas miałem szansę wygospodarować. Wydaje mi się, że mógł być to niesamowicie przyjemny seans.
PolubieniePolubienie