Historia ta z pewnością nie jest ani nowa, ani odkrywcza. Kiedy jednak podzieliłem się nią ze znajomymi, okazało się, że niewielu z nich słyszało o najbardziej kontrowersyjnym, jeśli nie szokującym, egzemplarzu świętej księgi islamu. Bo jak inaczej nazwać „Krwawy Koran” – książkę spisaną krwią nieżyjącego już dyktatora, jako hołd oddany bogu, który miał uratować życie jego syna przed zamachem?
Pomysł przepisania Koranu za pomocą własnej krwi Saddamowi Husseinowi przyszedł go głowy po pięćdziesiątce. Dopiero jednak w 1997 roku, w dniu swoich 60. urodzin, zdecydował się wprowadzić go w życie, powierzając to zadanie islamskiemu kaligrafowi Abbasowi Shakir Joudiemu, wezwanemu do szpitala, gdzie rekonwalescencję po zamachu przechodził syn dyktatora – Uday. Miało to być mocno osobiste wyznanie wiary, a zarazem podziękowanie za ochronę przed najróżniejszymi spiskami i niebezpieczeństwami. A trochę ich przecież było.

By Joudi mógł przystąpić do działania, Saddamowi należało upuścić trochę krwi. Wszystko działo się oczywiście pod nadzorem odpowiednich służb, który pilnowały, by prezydent Iraku przedwcześnie nie rozstał się z tym światem. Przez kolejne dwa lata po wydaniu zlecenia, Hussein przekazał na jego realizację około 24-27 litrów krwi – tak przynajmniej twierdzą źródła po stronie irackiej. Wystarczyło to na zapisanie wszystkich sześciu tysięcy wersetów, czyli mniej więcej 336 tysięcy wyrazów składających się na Koran.

Wielu komentatorów poddaje jednak w wątpliwość informację o ilości krwi przekazanej Joudiemu. Część z nich przypuszcza, że Saddam tak naprawdę nie oddał ani kropli własnej, na potrzeby kaligrafa przekazując natomiast krew swoich ofiar. Inna wersja podaje, iż przekazał niespełna półtora litra, które dolano do chemikaliów i utrwalacza, tworząc dość makabryczny atrament.
Jakakolwiek nie byłaby prawda, wiemy na pewno, że „dzieło” zostało ukończone i przekazane na ręce Husseina we wrześniu 2000 roku. Iracki prezydent nie postawił go jednak na półce nie tylko dlatego, że 605 kartek nie zostało zbindowane. Hussein uznał, że bardziej odpowiednim miejscem niż jego prywatna biblioteczka będzie meczet Umm al-Ma’arik („Matka wszystkich bitew”) w Bagdadzie. Ten sam, który wybudował upamiętniając wojnę w Zatoce Perskiej z lat 1990-1991, a którego minarety zaprojektowano wzorując się na kształcie rakiet Scud i luf karabinów AK-47. Niestety gabloty z kartami „Krwawego Koranu” oglądać mogli tylko zaproszeni goście.

Po upadku, a następnie śmierci Saddama, spisana krwią księga została ukryta, aby nie została zniszczona lub zbezczeszczona na skutek działań wojennych. Tu wypada dodać małe wyjaśnienie. Z jednej strony pisanie wersetów Koranu z użyciem krwi jest zakazane przez religię, z drugiej – zniszczenie takiego świętokradztwa jest również niedopuszczalne przez islam. Słowo boże jest słowem bożym i nie wolno dopuścić, aby doznało jakiegokolwiek uszczerbku. Tym samym skrywany przed światem Koran jest nieco makabryczną pamiątką po dyktatorze – pamiątką, której nikt nie potrzebował, nikt nie chce, ale o którą w razie konieczności każdy musi zadbać. I przede wszystkim szanować.
Wartość 605 bogato zdobionych kartek przekracza 10 milionów dolarów, więc nic dziwnego, że ich lokalizacja w chwili obecnej pozostaje utajniona. Pomieszczenie, w którym przechowywane są krwawe wersety zamykane jest na trzy klucze – jeden jest w posiadaniu szejka Ahmeda al-Samarraiego (jeden z czołowych duchownych sunnickich), drugi ma przy sobie szef policji obszaru, gdzie aktualnie ukrywany jest „Krwawy Koran”, a trzeci znajduje się w zupełnie innej dzielnicy Bagdadu. Jego lokalizacji nie znają jednak nawet dwaj wymienieni w pierwszej kolejności klucznicy. Ostrożności nigdy za wiele.
Trochę to straszne. A jednocześnie cholernie intrygujące. Czekam na więcej takich historii;-)
PolubieniePolubienie