Rozpad The Beatles w 1970 roku był dla całego świata szokiem. Ludzie nieświadomi tarć, jakie nastąpiły w zespole po śmierci menedżera zespołu zostali po prostu zdruzgotani informacją z 10 kwietnia. To właśnie wtedy Paul McCartney publicznie ogłosił swoje odejście z zespołu. Nikt wówczas nie wiedział, że John Lennon odszedł jeszcze we wrześniu 1969 roku, ale każdy wierzył, że skłóceni muzycy dojdą za jakiś czas do porozumienia i reaktywują zespół. Proponowano im astronomiczne kwoty za choćby jeden wspólny występ, ale oni pozostawali nieugięci. Nadzieja jednak, jak powiadają, umiera ostatnia. Dlatego gdy we wrześniu 1976 roku wytwórnia Capitol Records wydała dość tajemniczy album o brzmieniu przypominającym hity kwartetu z Liverpoolu, ich fani już wiedzieli – The Beatles powróciło.

Skąd wiedzieli? Wszak na okładce ani we wkładce nie było żadnego zdjęcia zespołu, żadnej notki biograficznej, żadnego nazwiska – cytując klasyka, „nie było niczego”. Jedyną informacją towarzyszącą rysunkowi słońca na kartonowym opakowaniu albumu była nazwa zespołu… albo tytuł płyty. W każdym razie było to jedno słowo – Klaatu. Słowo, które w ciągu kolejnych kilkunastu miesięcy podbiło świat. A wszystko za sprawą niewinnego porównania. Plotki, która przekazywana z ust do ust zamieniła się w „reaktywację” kultowej czwórki.

Recenzje „Klaatu” od samego początku były dość pozytywne i, jak to zwykle w takich wypadkach bywa, brzmienie zespołu zaczęto porównywać do innych znanych i lubianych w show-biznesie. Z początku dość nieśmiało, później nieco bardziej zdecydowanie upatrywano się konotacji z The Beach Boys, jednak najśmielej w swoich przypuszczeniach i peanach poczynał sobie niejaki Steve Smith. Krytyk muzyczny i recenzent piszący dla Providence Journal w Rhode Island w swoim artykule na temat krążka już w pierwszych akapitach zaczyna śmiałe porównania do Paula McCartneya, Johna Lennona, Ringo Starra i George’a Harrisona, bawiąc się w, nomen omen śpiewającego, detektywa.

Co napisał Smith? W dużym skrócie (pełną wersję przeczytacie po kliknięciu w miniaturkę obok), że przy próbie kontaktu z wytwórnią usłyszał, że jest to „tajemniczy zespół”, którego członkowie wolą pozostać anonimowi. Że doszły go słuchy o ich nieprzyzwoitym wręcz bogactwie. Iż piosenki z albumu przywodzą na myśl The Beatles, wokalista brzmi jak Paul McCartney, perkusista jak Ringo Starr, a gitarzyści niczym George Harrison i John Lennon. Że samo słowo „Klaatu” tłumaczyć można jako „już tu byliśmy”, a teksty piosenek zawierają podejrzanie dużo nawiązań do tajemnicy, zejścia do podziemi, odnowienia i wskrzeszenia. Iż w jednym z utworów („Sub Rosa Subway”), zespół najpierw śpiewa o Nowym Jorku, a potem wspomina Waszyngton – czyli miejsca pierwszych występów czwórki z Liverpoolu w USA.

Co więcej, jeden z przedstawicieli Capitol Records dał Smithowi cynk, że zespół zaczerpnął swoją nazwę z filmu „Dzień w którym zatrzymała się Ziemia” z 1951 roku, w którym przybysz z innej planety nazywał się właśnie Klaatu. A dodawszy do tego fakt, że w Kanadzie album zespołu zatytułowano „3:47 EST”, (czyli godzina w której emisariusz pokoju z innego świata przybył na Ziemię) oraz to, że na okładce solowego albumu Ringo Starra „Goodnight Vienna” Ringo stoi w korytarzu statku kosmicznego za robotem z tego samego filmu, można było wysnuć tylko jeden wniosek. Beatlesi wrócili. I droczą się z fanami.


Spekulacje Smitha szybko podchwyciły inne magazyny. Swoje trzy centy (albo i więcej) dorzuciły radiostacje, które zaczęły puszczać na antenie piosenki Klaatu, zapowiadając je oczywiście w nawiązaniu do recenzji, która rozbudziła nadzieje fanów. Ci ostatni szturmem ruszyli do sklepów w poszukiwaniu winyli ze słońcem na okładce. Sam Steve Smith, widząc jak bardzo popularny stał się jego tekst o Klaatu sam zaczął podsycać ogień z pełną premedytacją już informując, iż usłyszał, że zespół liczy czterech członków. A dodając do tego fakt, że okrzyknięty hitem utwór „Calling Occupants of Interplanetary Craft (the Recognized Anthem of World Contact Day)” postanowił zaśpiewać również zespół The Carpenters, co w konsekwencji wprowadziło go na listę 40 najpopularniejszych piosenek na świecie (dzięki czemu w samych tylko Stanach Zjednoczonych sprzedawano 20 tysięcy kopii dziennie!), wszyscy nagle dowiedzieli się o istnieniu Klaatu. Świat oszalał na jego punkcie.
I wtedy, w chwili największej histerii, dyrektor programowy radia WWDC z Waszyngtonu jako jedyny postanowił przejść się do amerykańskiego urzędu ds. praw autorskich, a to, co wyczytał w dokumentach, ogłosił na antenie. Klaatu, tak jak głosiły ogłoszenia zamieszczane przez Capitol Records w gazetach, to po prostu Klaatu – trzech kanadyjskich muzyków, którzy chyba nieco z obawy o porażkę po prostu woleli nie ujawniać od razu swoich danych osobowych. John Woloschuk, Dee Long i Terry Draper nie spodziewali się, że wystarczyło nieco zainspirować się legendarnymi liverpoolczykami (nie było mowy o plagiacie), by podbić świat.

Przynajmniej na przysłowiowe pięć minut, gdyż z chwilą ogłoszenia kto tak naprawdę stoi za Klaatu, zainteresowanie twórczością zespołu spadło praktycznie do zera. Niektórzy fani poczuli się oszukani. Niektórzy twierdzili, że członkowie Klaatu celowo podsycali plotkę, chcąc sprzedać jak najwięcej krążków. Woloschuk, Long i Draper zawsze jednak twierdzili, że sami stali się jej ofiarami. Ich kariera po ujawnieniu nazwisk była praktycznie skończona – radiostacje przestały grać ich utwory, fani wrócili do słuchania prawdziwych The Beatles, a przy Klaatu zostali tylko miłośnicy progresywnego psychodelicznego rocka, którym zespół zaczął parać się w kolejnych albumach.
Podobnie też jak wielka czwórka z Liverpoolu, kanadyjskie trio wreszcie uległo rozwiązaniu (w 1981 roku, po wydaniu piątego albumu), a jego członkowie postanowili spróbować swoich sił jako soliści. Co z tego wynikło? Jak widać zupełnie nic. Bo historię Klaatu znają dziś już tylko najwięksi melomani. Prawdopodobnie nawet ci sami, którzy nie ulegli zbiorowej halucynacji i od razu poznali się niecnym występku recenzenta Providence Journal.