Mówi się, że pierwsze pomysły są zawsze najlepsze. Można oczywiście z tym dyskutować, podając przykłady przeczące takiemu przeświadczeniu, jednak gdyby każdy realizował to, co w pierwszej kolejności przychodzi mu do głowy, życie z pewnością byłoby ciekawsze. Zresztą nie tylko życie. Weźmy na przykład takiego „Hobbita”, którego wszyscy (całkiem zresztą słusznie) nazywają książką dla dzieci. Tymczasem w pierwszej wersji zawierała ona scenę, która umieszczona później w niesławnej ekranizacji Petera Jacksona, prawdopodobnie uniemożliwiłaby zapoznanie się z produkcją widzom poniżej 18 roku życia. Tolkien, krótko mówiąc, był niezłym hardkorem.
Zanim jednak podzielę się z wami tym, co planował autor „Władcy Pierścieni”, przypomnijmy sobie, co ostatecznie trafiło do książki. Po rozmowie z niewidzialnym hobbitem okupujący Samotną Górę Smaug domyślił się, że włamywacz czyhający na jego złoto współpracuje z krasnoludami. Wydedukował też, że musieli im pomagać mieszkańcy Miasta na Jeziorze, w związku z czym postanowił się na nich zemścić, obracając je w popiół. Nie przewidział jednak, że w mieście czekał już na niego Bard. Ten, poznawszy czuły punkt smoka w rozmowie z Drozdem (owszem, ptakiem), oddał w jego kierunku celny strzał, kończąc jego żywot. Było gorąco, ale zakończyło się szczęśliwie i bez zbędnego rozwodzenia się nad męczarniami ugodzonego gada, ani krzykami poparzonych jego ogniem mieszkańców Esgorath.
W oryginale jednak, jak już wspomniałem, starcie to miało wyglądać zupełnie inaczej. A wymierzającym sprawiedliwość miał być nie człowiek, ale tytułowy hobbit we własnej, hmmmm, osobie. I to w sposób zaiste spektakularny. Co kryje się za tym ogranym dość określeniem? Krew. Dużo krwi. Zajebiście dużo krwi.

W dużym skrócie – Bilbo, ten, który właściwie przez całą powieść był bohaterem niezwykle bojaźliwym (a i tak zdecydowanie bardziej zaradnym niż jego krasnoludzia eskorta), okazał się być niezwykle jej żądny. Tak żądny, że zatopił w brzuchu Smauga swoje ostrze wraz z rękojeścią. Żądło, które do tego czasu kojarzyło się z lekko za dużym nożem, poczyniło takie spustoszenie w organizmie ziejącej ogniem bestii, iż ta wręcz eksplodowała posoką. Gejzer krwi w krótkim czasie zmienił się zaś dosłownie w rzekę, w której nasz bohater niechybnie utopiłby się, gdyby nie to, że znalazł schronienie w sporych rozmiarów złotym kielichu.

To właśnie dzięki niemu miał następnie uniknąć śmierci, wypływając na nim ze smoczej jamy. Równolegle z opisem surfowania na czerwonej fali, Tolkien zamierzał zrelacjonować konwulsje smoka – oszalałego z bólu (i wciąż sikającego krwią na wszystkie strony), niszczącego swoje włości oraz tak uwielbiane skarby.

Wyobraźcie sobie teraz zbroczonego od stóp do głowy karmazynowym płynem ustrojowym niepozornego niziołka, przypominającego raczej postać z horroru, a nie tak pieczołowicie pisanego utworu dla młodych czytelników. Niestety, to ze względu na tych ostatnich Tolkien ostatecznie zrezygnował z, nomen omen, pełnokrwistej transformacji tytułowego bohatera, oddając palmę pierwszeństwa stworzonemu m.in. na tę okazję właśnie Bardowi. Ten nie omieszkał z danej szansy skorzystać, przez co przemianę tchórzliwego hobbita w spragnionego przygód podróżnika, zasygnalizował dopiero w końcówce książki.
A szkoda.