Wyobraźcie sobie, że jesteście niemieckimi snajperami na wydmach w Normandii i przez celownik dostrzegacie na oko dwudziestokilkuletniego mężczyznę, który zamiast karabinu trzyma w rękach dudy. Co więcej, kroczy pewnie przez plażę, akompaniując odgłosom eksplozji, świstowi kul i krzyków wykrwawiających się w piach alianckich żołnierzy. Co robicie?
Powiecie pewnie, że gość zwariował. Że szaleństwem jest robić desant bez broni w rękach. Że znieczulicą dorównać mogliby mu tylko lekarze i patolodzy sądowi. Sęk w tym, że Bill Millin, bo tak nazywał się nieustraszony 21-latek, wcale nie był szalony. Co więcej, wspomniany instrument muzyczny od blisko dwustu lat był już uznawany za broń1. A bohater tej historii miał ponadto 6-calowy sztylecik schowany w skarpecie. Był więc, krótko mówiąc, śmiertelnie niebezpieczny.

Paniusie z piekła rodem
Szkoccy muzycy, którzy w podobny sposób dodawali otuchy żołnierzom już podczas I wojny światowej, nazywani byli przez Niemców „Paniusiami z piekła rodem”. Trudno było o lepsze określenie, kiedy widziało się ubranych w tradycyjnie spódniczki żołnierzy nie kłaniający się wystrzelonym z okopów kulom. W Normandii Millin był jednak sam – jeden przeciw wszystkim w związku z faktem, że generalicja uznała dudziarzy za niepotrzebnych, przynajmniej na ścisłym froncie, zakazując grania.
Millin, będąc osobistym muzykiem Simona Frasera (Lorda Lovat), dowodzącego I Brygadą Specjalną podczas desantu na Sword Beach w Normandii, zagrał na wyraźną prośbę swojego dowódcy. Ten ostatni motywował złamanie rozkazów Ministerstwa Wojny faktem, iż było tworem angielskim, a Fraser oraz Millin byli Szkotami. Słuchać więc nie mieli zamiaru – oni chcieli grać. Więc Bill grał, co umiał najlepiej – „Highland Laddie”, „The Road to the Isles” i „All the blue bonnets are over the border”, schodząc z piasków Normandii bez szwanku.
Na celowniku
Millin widział snajperów. Snajperzy widzieli też jego, ale strzelali do pozostałych. Dudziarz słyszał, jak umierali wokół niego żołnierze (w desancie brali udział również Polacy, Norwegowie, Belgowie, Holendrzy, Francuzi i Czesi), ale kroczył dalej. Bo został uznany przez okupanta za nieszkodliwego wariata. Dudy okazały się najlepszą tarczą, w jaką mógł się uzbroić, chociaż sprawne były tylko przez cztery dni.

Bill Millin nie został ranny, ale jego instrument nie wyszedł z wojny bez szwanku. Odłożone na ziemię w chwili wytchnienia dudy zostały trafione odłamkiem i więcej nie wydały z siebie dźwięku. Spoczywają sobie spokojnie w tym czy tamtym muzeum, upamiętniając niezwykłą historię żołnierza, który w późniejszym życiu został pielęgniarzem, opiekując się m.in. weteranami dotkniętymi stresem pourazowym. W 2009 roku otrzymał od Francuzów Legię Honorową, a jego popisowy występ przypomina turystom pomnik Millina wzniesiony na plaży Sword kilka lat po jego śmierci.

Głowa wypełniona muzyką
Millin zmarł w wieku 88 lat 17 sierpnia 2010 roku, ale jego historia ciągle żyje w kulturze i popkulturze. Jego postać mogliśmy oglądać w „Najdłuższym dniu” z 1962 roku, a piosenki nawiązujące do jego wyczynu posłuchać za sprawą kanadyjskiego zespołu The Real McKenzies („My Head is Filled with Music”) oraz szwedzkich power-metali z Civil War, którzy w 2015 roku nagrali piosenkę zatytułowaną „Szalony dudziarz”. Trafniejszego tytułu, szczerze mówiąc, wybrać nie mogli.
Źródła:
- The Economist: Bill Millin
- Wikipedia: Bill Millin
- The New York Times: Bill Millin, Scottish D-Day Piper, Dies at 88
- Stało się tak za sprawą angielskiego sędziego, który w 1746 roku orzekł po przegranej Szkotów pod Culloden, że zagrzewający do walki muzycy to pełnoprawni żołnierze, a muzyka to ich broń. ↩
Bardzo fajny artykuł 🙂
PolubieniePolubienie
Do kompletu proponuję jeszcze wpis o innym dziwaku, Jacku Churchillu. Zabrał na wojnę miecz, łuk i także dudy. Grał na nich podczas operacji w Norwegii i skutek był podobny, nie został ostrzelany. Podczas bitwy pod Dunkierką zestrzelił wrogiego żołnierza z łuku, bo w danym momencie trzeba było zachować ciszę. Miecza ponoć też używał gdy zaszła potrzeba.
PolubieniePolubienie