National Geographic i wysokobudżetowy serial fabularny? Na pierwszy rzut oka takie zestawienie wygląda jak kaczka dziennikarska. No bo jak to, kanał popularnonaukowy i fikcyjna historia? Mówiąc szczerze, sam nie wierzyłem najpierw w istnienie, a potem w powodzenie takiego projektu. A potem obejrzałem „Drwali”.
Annie Proulx, nagrodzona Pulitzerem autorka „Kronik Portowych” (kojarzycie je raczej z filmowej adaptacji Lasse Hallströma z Kevinem Spaceyem w roli głównej) oraz szarą eminencją stojącą za trzema Oscarami „Tajemnicy Brokeback Mountain”, którą w formie opowiadania napisała kilka lat wcześniej, mimo wymienionego tu dorobku nie jest raczej autorką znaną poza Stanami Zjednoczonymi. Ja sam pisząc niniejszy akapit, upewniałem się kilka razy w Wikipedii, czy aby na pewno chodzi o tę samą osobę, która przed czterema laty porwała się na fikcję historyczną, publikując „Drwali”.

Rozciągająca się na prawie 300 lat historia brutalnego kolonizowania Ameryki Północnej przez Francuzów tak bardzo jednak przypadła do gustu włodarzom National Geographic, że dobili targu z pisarką na jej telewizyjną adaptację, zanim ta jeszcze skończyła pisać swoją ostatnią książkę. Proulx, co warto podkreślić, cieszy się tak wielką estymą w USA, iż dostała też od telewizji posadę producenta wykonawczego serialu, tak aby ekranizacja jej epopei była jak najwierniejsza – nie tylko materiałowi źródłowemu, ale też wszelakim niuansom historycznym, wykorzystanym przy odtwarzaniu Nowej Francji.
Siekiera i krew
Pierwszy sezon „Drwali”, których premierę będziecie mogli obejrzeć już w najbliższą niedzielę o 22:00 w macierzystej stacji, w przeciwieństwie do książki nie przytłacza, oferując na początek tylko wycinek z ponad 700-stronicowej powieści. Na przestrzeni ośmiu odcinków poznajemy tu skąpane we krwi losy osadników Wobiku, którzy weszli w zatarg z wojowniczym i niecofającym tomahawków plemieniem Irokezów. Na gniew tych ostatnich narażeni też będą René Sel i Charles Duquet, przybyli na nowy kontynent imigranci, którym w zamian za trzyletnią posługę w kolonii mają być wybaczone przestępstwa popełnione w Europie.

I choć to wokół tych ostatnich rozgrywa się fabuła powieści, w serialu na pierwszy plan wysuwają się dwie inne postaci, portretowane przez Davida Thewlisa (Remus Lupin z „Harry’ego Pottera”, tu bardziej przypominający kapitana Barbossę z „Piratów z Karaibów”) oraz Marcię Gay Harden (nawiedzona pani Carmody z „Mgły”). To właśnie nieco nieobliczalny właściciel największego kawałka pokazywanej w serialu Nowej Francji oraz prowadząca jedyną w okolicy karczmę de facto rozdają karty w pierwszej (i mam nadzieję nieostatniej) odsłonie „Drwali”.
Tę pierwszą charakteryzują zaś najlepiej krwawe masakry, których skutki (ale też i przyczyny) po wielokroć pokazywane są nam na ekranie, czy to pod postacią zwisających z drzew indiańskich trupów, czy kolejnych osadników ginących w często brutalnych okolicznościach. A wszystko w akompaniamencie rytmicznej wycinki kanadyjskich lasów na tle coraz większej liczby sterczących z ziemi, niezgrabnie ociosanych przez tytułowych drwali masywnych kikutów pozostałych po powalonych drzewach.

Kanada jakiej nie znacie
Krótko mówiąc, „Drwale” z jednej strony przypominają nieco popularny i mocno chwalony „Deadwood”, a z drugiej coś, co na drugi sezon nakreślili pierwszym twórcy „Tabu” z Tomem Hardym. Akcja nie pędzi tu na złamanie karku, pozwala zaś sporej liczbie głównych bohaterów rozwinąć się na tyle dobrze, by z ciekawością śledzić dalsze ich losy. Mocno zauważalny jest tu niemal całkowity brak elementów humorystycznych, co przy dość krwawej historii i często siąpiącego z nieba deszczu daje nam ponurą historię o tworzeniu podwalin Nowego Świata. Co, nawiasem mówiąc, historycznie też nie miało wiele wspólnego z zabawnymi historiami rodem z filmów Tarantino. Tu siekiera uderza prosto w głowę – bez mrugnięcia okiem do widza.
Tych osiem odcinków, z których większą część miałem okazję poznać dzięki uprzejmości National Geographic, warto jednak obejrzeć, by samemu wyrobić sobie zdanie. A i przy okazji zobaczyć, jak ta przesympatyczna i przyjazna Kanada wyglądała u zarania swoich dziejów. Bez całego tego pozytywnego PR-u sygnowanego nazwiskiem jej obecnego premiera, Justina Trudeau. Tu przypomina raczej wilgotne piekło na ziemi, niż raj odnaleziony.
„Niemal zupełnie brak elementów humorystycznych…” O matko, to teraz wiem, za co zsyłano tych Francuzów do kolonii – za brak poczucia humoru 🙂 Musiały to być wyjątkowo ponure osobniki, ale jak widać, przedsięwzięcie się powiodło, bo w metropolii obecnie trudno o takich, chyba że z importu. Notabene autor recenzji też jest niezłym dowcipnisiem, cytuję: „pozytywnego PR-u sygnowanego nazwiskiem jej [Kanady] obecnego premiera, Justina Trudeau” 🙂
PolubieniePolubienie