"Na takie gówno jestem już chyba za stary"
Sądziłem, że incydent sprzed dwóch lat, kiedy w stanie skrajnego zażenowania wyszedłem z kina z przedpremierowego pokazu "Avengers" i poczułem obrzydzenie do ekranizacji komiksów (szczególnie superbohaterskich), był tylko jednorazowy. Dwa lata później stawiłem się na pokazie innego filmu Marvela i chociaż do teraz targają mną podobnie negatywne emocje, nie mogę powiedzieć, by był równie fatalny. Nie jest to w żadnym wypadku komplement dla "Strażników Galaktyki", bo od produkcji, której w 2012 roku wystawiłem ocenę 4/10, bardziej cenię nawet szóstą część "Szybkich i wściekłych". I tak jak w przypadku filmu o grupie kryminalistów szykujących skok stulecia przy pomocy swoich superszybkich maszyn, tak w przypadku wesołej opowiastki o grupie kryminalistów, przypadkiem zaplątanych w złodziejską aferę rozmiarów wszechświata, najmocniejszym ogniwem ponownie okazał się Vin Diesel - w najbardziej drewnianej kreacji w swojej karierze, z dyndającym na jednej z jego gałęzi gadatliwym i drapiącym się po jajkach szopem.
"Guardians of the Galaxy" już od chwili pierwszej zapowiedzi wywoływał konsternację nie tylko u mnie, ale także, a może nawet przede wszystkim u zakochanych w komiksach Amerykanach, zgromadzonych na jednym ze słynnych Comic-Conów. Kiedy Marvel ogłaszał swój kolejny projekt miast burzy oklasków na największej sali w konwentowym centrum San Diego, znacznie donośniejsze były artykułowane przez zgromadzone na sali osoby trzy słowa, rozpoczynające się od liter "w", "t" i "f" - dokładnie w tej kolejności. Bo któż mógłby przypuszczać, że po gigantycznym sukcesie wszystkich poprzednich filmów z członkami Avengers, kolejną produkcją będzie ekranizacja średnio popularnego nawet za oceanem komiksu. Disneyowscy PR-owcy są jednak nie w ciemię bici i udowodnili, że wpadka przy promocji "Johna Cartera" (kinowa klapa, film całkiem przyjemny) była nieszczęśliwym wypadkiem przy pracy, a kolejną niesprzedawalną franczyzę tak zgrabnie opakowali intrygującymi (i świetnie zilustrowanymi muzycznie) zwiastunami, że do kupna biletu na najnowsze dzieło Marvela przekonali nawet mnie. Pokazali też, że nawet najfajniejszy zwiastun nie gwarantuje fajnego filmu. Poprawka, fajnego może tak, ale z pewnością nie tak dobrego, jak byśmy się mogli spodziewać.
Owszem, są w "Strażnikach Galaktyki" momenty bardzo zabawne (o dziwo, zwłaszcza te z udziałem dwójki komputerowo wygenerowanych postaci wspomnianych w końcówce pierwszego akapitu), jest znakomita ścieżka dźwiękowa (chociaż rewelacyjnie wkomponowanego w drugi zwiastun "Spirit in the Sky" zabrakło), są wywołujące na twarzy uśmiech one-linery (niekoniecznie w wykonaniu Star-Lorda, ale i one daje radę) oraz efekty specjalne, którym wiele zarzucić nie można (no może oprócz tego, że wybuchy już się wszystkim opatrzyły i nie robią takiego wrażenia, jak kiedyś), ale całości brakuje tego mniej lub bardziej określonego czegoś, co faktycznie usprawiedliwiałoby tak wysoką pozycję filmu Jamesa Gunna (w chwili pisania tego zdania miejsce 32) w rankingu TOP250 serwisu IMDb.com. Z drugiej strony może jednak nie brakowało, ale było zdecydowanie za dużo. Czego?
Postaci przede wszystkim. Takiej plejady kolorowych (dosłownie, nie w przenośni) bohaterów kino jeszcze nie widziało, więc zaiste trudno jest połapać się kto jest kim i z kim tak naprawdę trzyma przynajmniej przez pierwszą godzinę (czyli połowę filmu). Do teraz nie mam w zasadzie pojęcia czyimi córkami były grane przez dwie urodziwe na co dzień, ale tu kompletnie oszpecone aktorki. A to, jak pokazuje kontekst całe produkcji, sprawa w sumie dość ważna dla jej fabuły. W drugiej kolejności miejsc, gdzie toczyła się akcja. Rozumiem, że "Strażnicy Galaktyki" to kolejna próba wskrzeszenia space opery, ale jakoś w "Gwiezdnych wojnach", "Star Treku", "Firefly", "Piątym elemencie" czy nawet w takich "Kronikach Riddicka" problemów ze połapaniem się w czasie i miejscu nie doświadczyłem. W trzeciej kolejności mieszanki nastrojów. Rzecz jasna dominantą miała być tutaj komedia, ale patos, który miała też maskować (przyjaźń! honor! poświęcenie!), momentami irytuje aż nadto. Podobnie zresztą jak i wstawki sentymentalne oraz rozczulające, z których pierwszą dostajemy na twarz już w otwarciu filmu, a której wypadkową są problemy widzów z podłapaniem w zamierzeniu lekkiego klimatu całości.
Trudno jest więc nieprzygotowanemu widzowi odnaleźć się w uniwersum "Strażników..." i nie jest to wina prostego jak konstrukcja jojo, ogranego w ostatniej dekadzie już na wszystkie sposoby scenariusza (przedmiot pożądania całego świata, źródło wielkiej mocy mieliśmy i we "Władcy Pierścieni", i w "Transformers", i w tych nieszczęsnych "Avengers", żeby tylko podać najbardziej oczywiste przykłady). Jeśli już musimy iść na "Guardians of the Galaxy" warto zabrać ze sobą ściągę z sekcji trivia przywoływanego już IMDb.com lub odpowiednią podstronę Wikipedii. Z drugiej strony, może to ja, cytując klasyka, jestem już za stary na takie gówno i problem z zapamiętaniem twarzy i kojarzeniem faktów przemyciłem ze sobą do kinowej sali. Wiem jednak na pewno, że kolejnych odsłon superbohaterskich produkcji mam już zdecydowanie powyżej warstwy łupieżu na siwiejących z dnia na dzień włosach. To kino skrojone pod zdecydowanie młodsze pokolenie kinomanów i skoro pisze to dla Was świeżo upieczony trzydziestolatek, również i Wy możecie poczuć się staro zasiadając przed srebrnym ekranem, na którym główny bohater w kulminacyjnej scenie robi z siebie jeszcze większego błazna, niż jest w istocie. Chociaż lepszego aktora do tej roli faktycznie nie sposób było znaleźć.