Historia kina zna wiele takich przypadków. Zakontraktowany aktor zjawia się na planie zdjęciowym, odgrywa swoją rolę, inkasuje pieniądze, a następnie już podczas seansu gotowego dzieła z mizernym skutkiem próbuje odnaleźć się na kinowym ekranie. Ofiarami nożyczek montażystów, którzy po konsultacjach z reżyserem postanowili skrócić lub całkowicie usunąć z filmu danych aktorów, padały zarówno takie legendy jak Christopher Lee ("Powrót Króla") i Harvey Keitel ("Oczy szeroko zamknięte") czy takie płotki jak Iza Miko ("Starcie tytanów") i Tomasz Karolak ("Aż po grób"). Żaden z nich nie przeżył jednak takiego upokorzenia jak znany głównie za sprawą "Pianisty" Adrien Brody, który uwierzył, że statuetkę nagiego złotego rycerza zdobędzie już 4 lata wcześniej.
Problem Brody'ego wziął się z faktu, że uwierzył niewłaściwej osobie. Kiedy jednak po 20 latach przerwy legendarny reżyser oferuje komuś rolę w swoim nowym, a w dodatku zapowiadającym się niezwykle ambitnie (żeby nie powiedzieć "oscarowo") projekcie, tylko głupiec brałby pod uwagę coś tak absurdalnego, jak choćby chwila zastanowienia się nad jej przyjęciem. Adrien nie był głupi, podobnie jak reszta obsady, która wręcz zabijała się o możliwość zagrania w filmie. Podobnie też jak oni, popisał się skrajną naiwnością, którą sam jeszcze po 17 latach od premiery porównuje wyłącznie do publicznego poniżenia.
Na papierze rola zaproponowana Brody'emu wyglądała jak spełnienie marzeń. Kapral Fife, główny bohater osadzonej w realiach II wojny światowej powieści Jamesa Jonesa, jest postacią na tyle złożoną, że przeniesienie jej na ekran było nie lada wyzwaniem dla każdego, nawet doświadczonego już artysty. To była wielka szansa - okazja, którą wówczas 24-letni aktor mógł wykorzystać do zaistnienia w szerszej świadomości nie tyleż widzów, co producentów z Fabryki Snów. Bez zastanowienia więc zgodził się na wszystkie warunki reżysera, a następnie rozpoczął żmudny okres przygotowań do występu przed kamerami. Projektowi oddał się w pełni - zrezygnował wręcz z życia prywatnego i wyjechał za wizjonerskim twórcą do Australii, gdzie następnie spędził pół roku, spełniając wszystkie jego zachcianki.
Terrence Malick znany jest z dość niespiesznej, ale pełnej pietyzmu pracy na planie zdjęciowym. Znany też jest z kręcenia znacznie większej ilości materiału, niż ostatecznie wchodzi do filmu, co z kolei wiąże się z wycinaniem częstokroć nie tylko wielominutowych sekwencji, ale też całych, nawet mocno rozbudowanych i niezwykle ważnych z punktu widzenia scenariusza ról. Nikomu jednak przez myśl nie przeszło, że twórca "Badlands" i "Niebiańskich dni" będzie chciał porwać się, na patroszenie ekranizacji "Cienkiej czerwonej linii" z kluczowych dla fabuły wątków.
Na pewno nie spodziewał się tego Adrien Brody, który zgodnie z treścią książki miał być głównym bohaterem. Początkowo nic nie wskazywało, by w filmie miało być inaczej. Amerykański aktor dwoił się i troił, by spełnić pokładane w nim nadzieje, a także mocno zaangażował się w promocję filmu w prasie, telewizji oraz podczas spotkań z zaproszonymi dziennikarzami. Przełożyło się to na wzmożony szum wokół jego osoby, czego wynikiem było pierwsze w życiu zdjęcie na okładce popularnego magazynu "Vanity Fair", która zapowiadała również "narodziny nowej gwiazdy". To miał być jego film. To miał być przełom.
Wszyscy spodziewali się roli godnej najważniejszej nagrody w branży filmowej. Sam Adrien był tak przeświadczony o jakości, jaką zaprezentował przed kamerami, że już na pierwszy pokaz przedpremierowy oprócz rozochoconych jego opowieściami dziennikarzy zaprosił również swoich rodziców, chcąc im udowodnić, że poświęcenie się aktorstwu to był krok w dobrym kierunku. To co wyglądało jak piękny sen ostatecznie okazało się jednak koszmarem, z którego aktor do dzisiaj nie potrafi się otrząsnąć. Siedząc obok swoich najbliższych, podczas seansu powoli zapadał się w fotel, by po jego zakończeniu niemal bez słowa opuścić kino, nie udzielając żadnego wywiadu.
Z kilkudziesięciu godzin nakręconego materiału, Malick w pierwszej wersji przygotował sześciogodzinny film. Nie było jednak możliwości, by coś tak długiego było wyświetlane szerokiej publiczności, dlatego reżyser zdecydował się na wiele cięć. Ostatecznie skończyło się na 170-minutowej wersji, w której... rola pierwszoplanowa ostatecznie zmieniła się w jedną z ról drugo- czy trzecioplanowych. Brody nie mógł uwierzyć, że po pół roku spędzonym na planie, z kilkudziesięciu godzin przed kamerami ostało się jedynie pięć minut jego gry oraz dwa wypowiadane przez niego zdania.
Okazało się, że Adrien Brody mocno promował film, w którym finalnie, ku jego zaskoczeniu i konsternacji zaproszony na pierwsze pokazy dziennikarzy, praktycznie w ogóle nie występuje. Miał co prawda więcej szczęścia niż Billy Bob Thornton, Martin Sheen, Gary Oldman, Bill Pullman, Viggo Mortensen czy Mickey Rourke, którzy w ogóle nie znaleźli się w ostatecznej wersji "Cienkiej czerwonej linii", ale oni zdawali sobie sprawę, że ich wkład w dzieło i tak miał być w gruncie rzeczy epizodyczny (no może oprócz Rourke'a, który uważa, że grał tu najlepiej w karierze - szkoda, że oprócz jednej sceny dodanej do wydania specjalnego, nikt tego nie widział). Tylko dla Brody'ego, którego nazwisko nie znaczyło jeszcze w branży zbyt wiele, było to najprawdziwsze upokorzenie.
I nawet Oscar, którego otrzymał za rolę w ekranizacji innej książki, nie pozwolił mu zapomnieć o traumie, którą przeżył po spotkaniu z Malickiem. A ten nawet dzisiaj w dalszym ciągu nagrywa więcej niż trzeba, zatrudniając aktorów, których nie potrzebuje, w filmach, których coraz mniej osób ma ochotę oglądać.